Star Trek: Discovery powoli zbliża się do końca 2. sezonu. Najnowszy odcinek pokazuje wiele problemów tego serialu.
Star Trek: Discovery zabiera widzów do siedziby Sekcji 31 w dość chaotyczny sposób. Ni stąd, ni zowąd okazuje się, że coś nie tak się dzieje w tej agencji i pojawia się admirał floty, która ma razem z bohaterami rozwiązać problem. Problem w tym taki, że to pojawiło się jakoś bez szczególnie klarownego przygotowania w poprzednich odcinkach. Czy w jakimkolwiek momencie sugerowano nam wewnętrzne problemy organizacji? Nie, obserwowaliśmy walkę o władzę pomiędzy Georgiu i Lelandem.
A to nie jedyny zgrzyt fabularny tego odcinka. Nagle
Alex Kurtzman i spółka zdecydowali się sięgnąć po postać z dziewiątego planu, o której wiemy, że sobie stała w kilku scenach i zrobić z nią praktycznie główną bohaterkę tego odcinka. Problem taki, że do tej pory nawet nie wiedzieliśmy, jak się nazywa, a jeśli ta informacja gdzieś padła, to przez wagę postaci, raczej szybko uległa zapomnieniu. Dostajemy dość łopatologicznie przedstawioną emocjonalną manipulację, która ma zbudować w widzach jakieś odczucia, ale ponosi porażkę. Nikogo nie interesuje ta postać, a pokazanie kilku scen jej integracji z załogą niczego w tym aspekcie nie zmienia. A to powoduje, że nie da się emocjonować wydarzeniami, gdy z perspektywy widza nie mają one żadnego znaczenia, a smutek na obliczach bohaterów, jest czymś nieprzekonującym. Śmierć postaci może działać tylko wtedy, gdy widz ma z nią emocjonalny związek. Tutaj nie było czasu nic takiego zbudować, bo nagle ot tak zdecydowano się poświęcić czas tej osobie i - nie oszukujmy się - dalszego rozwiązania wątku bez problemu można było się domyślić.
Najgorsze jednak chyba jest wyjaśnienie tego, co najwyraźniej zagrażało galaktyce w wizjach Spocka. Gdy z ekranu dobiega informacja o tym, że to zbuntowana sztuczna inteligencja.... trudno nie zareagować ziewnięciem. Główny wątek o apokalipsie galaktyki jest oparty na totalnie ogranej w popkulturze do granic możliwości sztampie. A do tego tak bardzo bezosobowej i nudnej, że trudno się tym w jakikolwiek sposób emocjonować. Twórcy ratowali się, wprowadzając tamtą postać kobiety będącej częściowo robotem, ale ostatecznie nic z tego nie wynika. Budowano wrażenie historii o największej skali, ale dostaliśmy coś, jakby bójkę na górkach za blokiem. Pod kątem pomysłu na tę opowieść to jest kompletne marnowanie budowanego potencjału na zagrożenie, które miało mieć znaczenie, a zostało rozwiązane ot tak. Raz, dwa i po krzyku.
O wiele lepiej wyglądała konfrontacja Spocka z Michael. Ich rozmowy, a wręcz kłótnie są emocjonujące i na swój sposób ciekawe. Nie brak w nich napięcia i dość agresywnej atmosfery. Widać, że Spock za nią nie przepada i trudno mu się dziwić. Zostało to dość dobrze umotywowane i wyjaśnione. W tym wszystkim piękne jest to, że Michael prawdopodobnie po raz pierwszy nie odnosi żadnego sukcesu. Spock wygrywa z nią szermierki słowne na różne sposoby, choć jedynie pogłębia swój wewnętrzny problem związany z Czerwonym Aniołem. Zaś sama postać grana przez Ethana Pecka po raz kolejny na plus. Jest to wart rozwoju dodatek do
Star Trek: Discovery.
Star Trek: Discovery zaproponował odcinek przeciętny z wieloma decyzjami, które pokazały, że z wielkiej chmury poleciało zaledwie kilka kropelek. Niestety, ale to wpisuje się w chaotyczny i nierówny styl całego sezonu, gdzie można odnieść wrażenie, jakby pomysły na rozwiązanie wątków zmieniały się z odcinka na odcinek. Niby ogląda się dobrze, rozrywka poprawna, ale daleka od udanego poziomu tego serialu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h