Star Trek: Discovery dobrze się sprawdza na pokładzie statku, bo twórcy w końcu poświęcili chwilę, by pokazać, że sprawy nie mają się najlepiej. Ukazanie załogi jako ludzi (i czymkolwiek tam są...), którzy podjęli dramatyczną decyzję dla dobra ogółu i muszą zmierzyć się z osobistymi konsekwencjami, jest udane. Szczególnie dobrze to wygląda podczas wspólnej kolacji, która miała rozładować napięcie, a jedynie podbudowała konflikty. Choć cała sytuacja z zachowaniem Detmer wydaje się dziwna, niezrozumiała i kompletnie bez sensu, bo czym to wyjaśnią, że zaczyna gadać takie rzeczy? Problemy emocjonalne załogi mają jednak swoje ograniczenia w tłumaczeniu pewnych kwestii. Nawet ten koniec z filmem Bustera Keatona, który choć jest przesadzony (śmiech non stop jak w jakimś sitcomie), to przynajmniej do czegoś doprowadził i pozwolił na pierwszy krok w przemianie tej załogi. Wątek ma znaczenie. Ten serial ma czasem duży problem, bo twórcy wprowadzają różne rzeczy, potem je totalnie lekceważą, by teraz do nich wracać. To dzieje się z tą sztuczną inteligencją z planety z poprzednich sezonów, którą Discovery wgrało do siebie. Nagle ni stąd, ni zowąd twórcy wyjmują ten wątek jak asa z rękawa, ale nie czuć w tym głębszego przemyślenia i większego sensu. A przede wszystkim wydaje się to brakiem konsekwencji, bo przez wiele odcinków od tamtego zdarzenia całkowicie to pomijano.
fot. materiały prasowe
+8 więcej
Wyprawa na planetę Trillów to cały Star Trek: Discovery w pigułce. A ściślej koszmarny problem tego serialu, który nie może z niego wyjść i przez to też psuje każdy budowany potencjał. Zamiast w centrum mieć historię Adiry, mamy znowu tę z Michael Burnham, która jako jedyna w galaktyce zna odpowiedzi na wszystkie pytania i najwyraźniej tylko ona umie myśleć. To po prostu robi się niesmaczne, że nawet w tak kluczowych scenach dla rozwoju nowej postaci, wszystko jest skradzione przez Burnham i jej perfekcyjność. Trudno na to przymknąć oko i powiedzieć: taka jest konwencja Star Trek: Discovery. To nie ma znaczenia, gdy staje się to bolesną wadą, psującą wydźwięk każdego, solidnego pomysłu. Ten odcinek jest bardzo ważny dla reprezentacji na ekranie. Adirę gra osoba niebinarna, a jej chłopaka Graya gra osoba trans. Z jednej strony dobrze, że są szansę dla aktorów reprezentujących różne mniejszości, bo dla wielu jest to ważne. Sam wątek ich relacji został ukazany z uczuciem, smakiem i pomysłem. Można uwierzyć w tworzoną na ekranie miłość. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że sama reprezentacja jest dla twórców istotna i nic więcej, bo nie ma tu dobrej, ciekawej i wartkiej historii. Twórcy tak bardzo skupiają się na takim detalu, jakim jest reprezentacja, że zapominają o tym, by przygotować wartą tego wątku historię. Gdy widzom serwowane są banały, niebudujące zainteresowania postaciami i niewywołujące emocji, to o czym my rozmawiamy? To wrażenie niestety się potęguje, bo cały odcinek kręci się wokół tego i gdyby nie ten kluczowy fakt, można by nazwać to zapychaczem. Reprezentacja mniejszości jest ważna, ale trzeba to robić z kreatywnością, bo tak pozostaje odczucie, że najpierw wymyślono motyw, a potem naprędce jakąś historię, by go pokazać. Powinno to być robione odwrotnie, by tego typu rzeczy organicznie były powiązane z główną opowieścią. Wówczas to ma sens i będzie zbierać dobre opinie, bo w innym wypadku będzie to tak trochę na siłę, tak jak tutaj. Star Trek: Discovery naprawdę ma duży potencjał w 3. sezonie. Tylko twórcy nie mają kompletnie pomysłu na historię i kierowanie jej na ciekawsze tory. Może powrót Federacji w 5. odcinku coś rozkręci w tym serialu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj