Star Trek: Discovery wciąż ma problemy scenariuszowe. Dostrzegamy pomysł i ambicję twórców, jednak nie potrafią oni manipulować schematami na tyle dobrze, by było to satysfakcjonujące i rozrywkowe. Cały wątek Booka wygląda jakby wyjęty z książki o hollywoodzkich schematach, a to wprowadza męczącą przewidywalność. Doskonale wiemy bowiem, co zrobi, zanim uda się na tę planetę, jak jego brat się zachowa i jak to ostatecznie się zakończy. Coś, co powinno mieć znaczenie dla rozwoju bohatera, staje się przeciętnym odgrywaniem fabularnych klisz, które są doskonale znane z wielu o wiele lepszych produkcji. Zero emocji, zaskoczeń i jakiejś chęci wyciągnięcia z tego odrobinę więcej.  Zresztą takim samym problemem staje się mistyczna moc Booka i jego "brata", która ratuje sytuację, a która zasadniczo do niczego się innego nie przydaje. Czasem można pomyśleć, że ktoś za bardzo zapatrzył się w Gwiezdne Wojny i chce zrobić coś podobnego, nie za bardzo mając na to pomysł. Dużym problemem Star Trek: Discovery na poziomie scenariusza jest wielka chęć wprowadzania inkluzywności dla mniejszości seksualnych. Chwała im za to, bo dla wielu widzów będzie to ważne i potrzebne. Problem polega na tym, że poza faktem, że "chcą", nie mają pojęcia, jak to zrobić dobrze, z sensem, emocjami. Cały wątek Adiry w tym odcinku jest tego idealnym dowodem. Ni stąd, ni zowąd Adira ogłasza, że jest osobą niebinarną i koniec. Cały wątek wprowadzający ten motyw w ogóle nie jest istotny dla fabuły. Bardziej sprawia wrażenie, jakby twórcy odznaczali sobie jakiś punkt z listy. Szkoda, bo mogli to zrobić tak, by trafiło do widza, by coś z tego wyniósł i zrozumiał. Mówiąc wprost: zostało to potraktowane po macoszemu.
Michael Gibson/CBS
+7 więcej
Cały wątek na planecie Booka jest oczywiście historią poboczną, bo sama w sobie nie ma większego znaczenia dla głównej fabuły. Ot, po prostu wiemy, że te wydarzenia doprowadzą do dużego konfliktu w przyszłości, więc docelowo będzie to procentować, a na tę chwilę nie ma to większego znaczenia. Pod kątem rozrywkowym, pomijając kwestie gatunkowych schematów i fabularnych klisz, całość jest solidna, ale nie przez Michael i Booka, ale tym razem dzięki Detmer, która w końcu ma swoje 5 minut. Sceny jej szarży na wrogi statek są dobrze i efektownie zrealizowane pod kątem efektów specjalnych. I choć przez pierwsze dwa sezony większość widzów pewnie nawet nie wiedziała, jak ta postać ma na imię, bo traktowano ją jak większość załogi (czyli jak statystów), to przynajmniej teraz jakoś to nadrabiają. Notabene: na tym etapie Star Trek: Discovery to duży bonus, że to ktoś inny będzie ratować świat, a nie Michael Burnham. Odświeżające. Philippa nadal jest najlepszą i najciekawszą postacią Star Trek: Discovery. Czasem można odnieść wrażenie, że tylko ona jest "jakaś". Choć w tym odcinku twórcy niebezpiecznie stąpają po cienkim lodzie, będąc blisko przekroczenia granic dobrego smaku. Chodzi o jej reakcje na próbę pomocy ze strony lekarza, które w tym przypadku zostają niebezpiecznie przesadzone. Nie daje to zbyt wielu odpowiedzi, ale przynajmniej ma jakąś warstwę humorystyczną. Podobnie jak wątek Saru niezręcznie szukającego kapitańskiego powiedzonka, z którego choćby Picard był bardzo znany. Nie był to zły odcinek Star Trek: Discovery, ale wciąż wiele temu serialowi brakuje pod kątem realizacyjnym, rozrywkowym i emocjonalnym, by miał większe znaczenie dla szerszego grona odbiorców. Solidna rozrywka, która pozostawia z obojętnością.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj