Star Trek: Discovery sprawdza się wówczas, gdy historia w pełni skupia się na motywie przewodnim. Walka o odkrycie prawdy o tajemniczej anomalii jest prowadzona interesująco, bo czujemy zagrożenie i bezradności wszystkich bohaterów. Jest to coś lekko odświeżającego - widzimy, że Michael Burnham na tę chwilę nie odkrywa idealnego rozwiązania w pięć minut, by uratować galaktykę. Nie jest wykluczone, że twórcy pójdą znów tą drogą i w absurdalnej formie bohaterka rozwiąże problem, ale na ten moment cieszy lepsze rozłożenie akcentów na inne postacie. Choć dalej robi sama więcej, niż powinna (jednak ma uratować dzień), to i tak delikatna zmiana tego aspektu staje się bonusem 2. odcinka, który... znika w 3. odcinku. Jej wyprawa z matką, by odnaleźć zbuntowaną członkinię zakonu, to powrót Burnham-zbawczyni w pełnej krasie. Twórcy wymuszają, aby to koniecznie ona uratowała sytuację, choć nie jest to nawet potrzebne ani naturalne. Jest bardziej po to, by przypomnieć, jak bardzo jest perfekcyjna i idealna. Sama historia nic nie wnosi. Jest to zapychacz niemający wpływu na główny wątek sezonu. Oba odcinki pokazują, jak bardzo brakowało Saru. Pomimo scenariuszowych mielizn i kiczowatych dialogów ta postać ma charakter, osobowość i charyzmę. W tym aspekcie czuć męczarnie scenarzystów, którzy mają pomysł, ale tak siermiężnie i karkołomnie go rozpisują, że efekt pozostawia wiele do życzenia. Saru-mentor pasuje idealnie, ale każda ta scena wywołuje uczucie zażenowania, jak bardzo jest to górnolotne, puste i cringe'owe. Takie sceny pozostawiają wrażenie, że wszyscy tutaj są nierozgarnięci, a Saru to prawdziwy mędrzec, będący opiekunem każdego. Na papierze wiele tych pomysłów wygląda w porządku: choćby poszukiwanie własnego ja przez Tilly, ale wykonanie jest okropnie płytkie i puste. Twórcy coś chcą osiągnąć, pokazując rozwój postaci, ale na samym zamiarze się kończy, bo gdy przychodzi co do czego, błąkają się, racząc widzów wątkami tworzonymi wręcz karygodnie.
fot. materiały prasowe
+7 więcej
Najgorzej wypada kwestia Booka, czyli coś, co potencjalnie miało największy potencjał emocjonalny. Mamy więc człowieka, który stracił całą planetę i rodzinę. Aktor prawdopodobnie sam został przytłoczony przez ten wątek. Twórcy nie wiedzieli, co z niego wykrzesać, bo poza określonymi kliszami nie ma tu do pokazania autentycznej żałoby i emocji. Sztuczność aż razi, gdy Book mota się na ekranie, odbijając się od schematów rozpisanych po linii najmniejszego oporu. To w obu odcinkach dochodzi do takiego poziomu, że aż staje się irytująco nudne i przewidywalne. A ewolucja wątku i ogarnięcie jego emocji następuje tak szybko, że traci jakąkolwiek wiarygodność. Oczywiście w tym wszystkim rola Burnham jest kluczowa, więc nawet Book nie może przepracować swoich emocji solo, by pani kapitan nie musiała ratować dnia. Niepotrzebnym i zbytecznym wątkiem jest kwestia Adiry i Greya. Tworzenie dla tego drugiego ciała, aby świadomość podłączona pod Adirę mogła znów mieć normalne życie staje się łopatologiczną metaforą transpłciowości, która nic nie wnosi do tego serialu. W 2. sezonie ich historia też niewiele wnosiła, ale przynajmniej miało to jakiś sens. W 3. sezonie jest to już wymuszone i na doczepkę. Nie czuć, aby wątek osobisty Adiry i Greya miał jakiś klarowny związek z tym, czym Star Trek: Discovery jest. Star Trek: Discovery w nowej odsłonie - pomimo ogromu wad i powielania błędów poprzednich sezonów - jest wykonany ładnie. Określone pomysły mają potencjał, a tempo w wielu miejscach pozwala czerpać pożądaną rozrywkę. Niestety, fatalnie rozpisana historia sprawia, że niektóre wątki nie wybrzmiewają tak, jak powinny. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj