Pozornie w najnowszym odcinku serialu Star Trek: Discovery dzieje się dużo. To zasługa legendy uniwersum Jonathana Frakesa, który sprawdza się nie tylko jako William Riker, ale też jako reżyser. Wyciąga on ze scenariuszy absolutne maksimum! Dzięki temu pojawiają się jakieś emocje i jest interesująco. Twórca robi, co może, by stawka była odczuwalna. Udaje mu się to połowicznie, bo po seansie towarzyszy nam dojmujące wrażenie, że to odcinek totalnie niepotrzebny. Nie wydarzyło się nic, co wymagałoby tyle czasu. Znaczenie ma zaledwie kilka scen trwających parę minut. Najdziwniejsza jest Moll, bo jako samozwańcza kapitan statku Breenów wypada wręcz komicznie. Ta postać była fatalnie prowadzona przez cały sezon, ale tutaj wchodzi już w rejony absurdu. Nie jest wiarygodna, a jej zachowanie i reakcje są okropnie sztuczne. To bohaterka jednej miny i jednej cechy. Kojarzymy ją wyłącznie z zakazaną miłością. Ukazanie jej w roli czarnego charakteru to nietrafiona decyzja, która może pogrążyć finał.
fot. materiały prasowe
Twórcy nie mają wyczucia czasu. Serwują nam wyścig z czasem, eksplorację wrogiego okrętu, na którego pokładzie kryje się niebezpieczeństwo, aż tu nagle... Burnham bierze Booka na stronę, by powiedzieć mu, co czuje. To już przekracza granice dobrego smaku. Totalnie nieprzemyślane! Gdy tego typu głupoty pojawiają się na ekranie, trudno traktować to na poważnie. Z podobnych wątków sens ma jedynie ten związany z Adirą.  Ewolucja Raynera na mostku, który w końcu zdecydował się zasiąść na fotelu kapitana, była solidną kulminacją odcinka. Szkoda tylko, że wciąż towarzyszy nam wrażenie, że nie wydarzyło się tutaj nic wartego uwagi. Dostaliśmy zbyteczny epizod, który tylko udowadnia, że twórcy nie mieli pomysłu na ten sezon. Dobrze, że Star Trek: Discovery się kończy – szkoda, że w takim stylu. Trudno czekać na finał z optymizmem.   
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj