Star Trek: Picard rozpoczął ten sezon z wysokiego poziomu, którym zachwycił widzów oraz krytyków. Dobre tempo, kapitalna realizacja, świetna reżyseria (to podkreślenie intymności dialogów, niuanse, zdjęcia) i ciekawy rozwój historii. To zasadniczo bardzo zmieniło się wraz z końcem pierwszego aktu, czyli po trzecim odcinku i wraz z wyruszeniem w kosmos. 6. odcinek  wydaje się akcentować różne wady, które w poprzednich już się pojawiały. Na czele z postacią Raffi, która z intrygującej osoby z przeszłości Picarda, stała się gatunkowym stereotypem cierpiącej i uzależnionej matki. Nudne, oklepane i tak bardzo niepotrzebne w tym serialu. Tak jak pisałem w recenzji 5. odcinka - nie ma wiarygodności emocjonalnej w nagle tak sztucznie ukazywanych problemach. Jej rozpacz jest kontynuacją tej samej błędnie przygotowanej drogi. Jean-Luc Picard powraca na sześcian Borga, a z uwagi na wydarzenia z kinowych filmów, jest to dość bolesne i traumatyczne przeżycie. Każdy, kto oglądał Star Trek: Następne pokolenie oraz film Star Trek: Pierwszy kontakt wyłapie wiele różnych subtelnych powiązań radzenia sobie z czymś ekstremalnie przejmującym, czego Jean-Luc tak naprawdę nigdy nie pozostawił za sobą. Ten odcinek szczególnie istotny wydaje się w kontekście jego działań w Pierwszym kontakcie, w którym przecież nie wierzył, że zasymilowanym Borgom da się normalnie przywrócić ich dawne ja. Wycieczka z Hugh po miejscu, w którym pracowali lekarze, staje się najważniejszą emocjonalnie i charakterologicznie częścią odcinka, bo pozwala Picardowi zrozumieć coś, co przecież tłumaczono mu w pewnym sensie we wspomnianym filmie. W końcu dochodzi do kluczowego wniosku, że każda zasymilowana osoba była ofiarą. W kontekście całego uniwersum to wydaje się bardzo sprawnie wprowadzona klamra dla jednego z istotniejszych wątków w życiu Jean-Luca Picarda.
fot. Matt Kennedy/CBS
+8 więcej
Dziwnie rozczarowująca jest pewna kulminacja wątku Soji. Są w tym dziwnie proste zagrania, jak sugestie Nareka doprowadzające do oczywistych konkluzji - kwestia "rozmowy" z matką, analiza zdjęć z dzieciństwa, które mają 3 lata oraz finał w postaci podróży przez swój sen. To w sumie jest nawet intrygujące, bo czy był to wytwór jej sztucznego umysłu? Czy może wspomnienie kogoś, kto naprawdę żył, a kogo osobowość została wszczepiona w nią? W gruncie rzeczy nic więcej z tego nie wynika, bo doprowadza do czegoś przewidywalnego i oczywistego - zdrada Nareka, ratunek Picarda. A przez to też brakuje w tym większych emocji. Trochę to dziwnie przeciętne, bo jednak oczekiwania wobec wątku Soji, czyli centralnej historii tego serialu, mamy o wiele wyższe. Zwłaszcza po dobrym początku sezonu, a wychodzi tak naprawdę banalnie. Zwłaszcza że pomimo potrzebnego bodźca rozwoju fabuły, my jako widzowie nie dowiadujemy się niczego nowego. To nie oznacza, że Star Trek: Picard nagle stracił wszystkie walory. Patrick Stewart nadal jest świetny, jego spotkania z Hugh ruszają pewne emocje, a związek z dawną historią Jean -Luca bardzo tutaj procentuje, ale jednak to nie jest ten poziom, który zachwycał na początku. To on determinuje większe oczekiwania od tego serialu, którym twórcy nie są w stanie sprostać. Może przynajmniej końcówka sezonu znów złapie wiatr w żagle? Nadal jest nieźle, ale czuć niedosyt.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj