Stranger Things wraca po króciutkiej przerwie z finałowymi dwoma odcinkami tego sezonu. Czy było na co czekać? Sprawdzamy.
Bracia Duffer dobrze wyczuli, że
Stranger Things jest dla Netflixa jednym z nielicznych kół ratunkowych, jakie zostały streamingowemu gigantowi, dlatego zrobili taki 4. sezon, jaki sobie wymarzyli i nie spoglądali się na nikogo. Wiedzieli, że nikt się im nie sprzeciwi. W rezultacie 4. sezon został podzielony na dwie części, z czego ta finałowa składająca się z 2 odcinków trwa praktycznie cztery godziny. Ale twórcy w pełni to widzom wynagradzają. Ilość emocji związanych z twistami fabularnymi, śmiercią bohaterów, odniesieniami popkulturalnymi i efektami specjalnymi jest tu ogromna. Nic więc dziwnego, że serwery Netflixa padły. Bracia Duffer obiecali nam dużo rzeczy w pierwszej części sezonu i w odróżnieniu od twórców serialu
Obi-Wan Kenobi dotrzymali słowa. Choć to nie znaczy, że ten finał jest bez wad. Ale o tym za chwilę.
Nim dotrzemy do prawie 2,5-godzinnego finałowego odcinka musimy przejść przez krótszy zatytułowany
Papa. Jak nietrudno się domyślić, jest on poświęcony relacji Jedenastki z doktorem Brennerem. Rozumiem, że z punktu widzenia fabularnego była potrzebna klamra zamykająca ten wątek. Pokazująca naukowca w innym świetle. Takim, w którym orientuje się on, że popełnił błąd. Jego instynkty go zawiodły. Oczywiście musi to się odbyć na łożu śmierci, a dokładniej na pustyni z kilkoma kulkami od snajpera. Niemniej zalicza on przemowę, która coś czuję, że nie zapadła nikomu w pamięć. Odbyła się i tyle. Trochę szkoda, bo twórcy przez tyle czasu tworzyli tę postać, by nie była ona zbudowana z dykty i miała jakieś głębsze znaczenie. Zwłaszcza w momencie, gdy przejmuje władzę w laboratorium, spodziewałem się czegoś więcej na jej pożegnanie. Dostałem jedynie sztampowe przyznanie się do błędu i… no w sumie tyle. Żadnego heroicznego czynu. Żadnego poświęcenia. No chyba, że będziemy liczyć zdjęcie obroży, ale to jest zbyt banalne. I pewnie by mi to wszystko tak nie przeszkadzało, gdyby ta cała scena nie była do bólu rozciągnięta w czasie. Generalnie cały odcinek
Papa obfituje w zbyt długie rozmowy i średnio sprawdza się jako przystawka do głównego dania, jakim jest finał sezonu. Tak naprawdę to w pamięci z tego odcinka zostanie nam jedynie świetnie napisana i zagrana rozmowa pomiędzy braćmi Byers. Ciężar tej sceny spadł na
Charliego Heatona, grającego Jonathana, który uniósł ją bez żadnego problemu. Jego wsparcie dla Willa jest wspaniałe i wzruszające. Jest to niezmiernie emocjonalna scena, choć krótka. Ale może i dobrze, bo wszystko w niej zostało i tak powiedziane.
Za to finałowy odcinek to prawdziwa jazda bez trzymanki. Po obejrzeniu całości nie dziwię się, że trwa on prawie 2,5 godziny. Duffer wprowadzili bowiem tylu bohaterów, że każdemu chcą dać trochę czasu na pokazanie się na ekranie. Nie ignorują nikogo. Dosłownie nikogo. Nawet
Brett Gelman grający Murraya czy Nikola Djuricko grający Yuriego dostają swoje pięć minut, by nienachalnie się zaprezentować fanom. Każdy bohater ma swoją rolę do odegrania w tym spektaklu. Nikt nie spada na drugi plan, a to wszystko zajmuje czas. Stąd taki ostateczny wynik na liczniku. Jednak nie żałuję żadnej minuty. Twórcy wykorzystali każdą z nich bardzo odpowiedzialnie. Obiecali nam emocjonalny rollercoaster i go dostarczyli, a Netflix postanowił jeszcze podbić emocje. Nie wiem, czy w porozumieniu z Dufferami, czy nie, zaczęli straszyć fanów, że w finale pożegnamy się z lubianym przez wszystkich Steve'em. Na szczęście były to tylko strachy na lachy.
Z serialem musiał pożegnać się Eddie (
Joseph Quinn), który podobnie jak grany przez Seana Astina Boby szybko podbił serca widzów. Nie zaskoczyła mnie jednak ta decyzja. Drużyna już dawno została skompletowana i nie ma w niej raczej miejsca na kolejnego członka. Poza tym trudno by było scenarzystom uzasadnić jego powrót bez wsadzenia go do końca życia do więzienia. Lepiej było zaserwować mu heroiczną śmierć, która zapadnie nam na długo w pamięci, a i z co poniektórych może i wyciśnie kilka łez.
Zaskoczony byłem za to losem, jaki spotkał Max (
Sadie Sink) i coś czuje, że jej powrót zza grobu spowodowany przez Jedenastkę nie wróży nam nic dobrego. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby to ona była głównym czarnym charakterem finałowego sezonu. Mam pewne przeczucie, że to nie Max wróciła z Drugiej Strony, a przynajmniej nie tylko ona.
Finałowy odcinek nie ma moim zdaniem słabych momentów, na które można by było się skarżyć. Akcenty są świetnie rozłożone. Role każdego z bohaterów bardzo dobrze napisane. Widz czuje cały czas, o jaką stawkę toczy się walka. Żaden z bohaterów w naszym przekonaniu nie jest bezpieczny. Do tego bracia Duffer postanowili, że naszpikują swoją produkcję wieloma easter eggami nawiązującymi do największych popkulturalnych produkcji. Moim ulubionym jest umieszczenie w sowieckim więzieniu miecza
Conana Barbarzyńcy, który Hopper znajduje na arenie i nim walczy z potworem. Nie dość, że sama scena świetnie wygląda wizualnie, to jeszcze to, w jaki sposób Jim trzyma ten miecz i jak się z nim ustawia, jest boskie i od razu przywodzi na myśl Schwarzeneggera.
Również wizualnie cały 4. sezon Stranger Things prezentuje się bardzo solidnie, by nie powiedzieć kinowo. Widać, że użyty został bardzo duży budżet na efekty specjalne, zwłaszcza w ostatnim odcinku, który jest wisienką na torcie. Nie czułem w żadnym momencie, że twórcy idą na łatwiznę. Zwłaszcza że cała ekipa podobno dopieszczała odcinek jeszcze w czwartek w nocy, by wykorzystać każdą minutę przed piątkową premierą. Udało im się. Całość wygląda wspaniale.
Po rozczarowaniu, jakie dostarczył mi trzeci sezon, muszę powiedzieć, że wszystkie winy zostały zmazane przez najnowszą odsłonę. Bracia Duffer udowodnili, że mają pomysł na tę historię i nie polega ona na powielaniu schematu z sezonu na sezon i tylko powiększaniu rozmiaru potwora przedostającego się z Drugiej Strony. Nareszcie wszystkie puzzle pokazały pełen obraz i jest on świetny. W pełni do mnie trafia. Cała historia Vecny i tego skąd w Hawking znalazły się wrota do Drugiej Strony, nareszcie nabrały sensu. Mam tylko nadzieję, że finał tej historii tego wszystkiego nie zniszczy. Pokładam w Dufferach ogromną wiarę, a i po tym, co teraz obejrzałem, moje oczekiwania też są ogromne. Netlifx nareszcie ma hit, którym może się chwalić i który tak bardzo był mu potrzebny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h