James Gunn w pierwszych Strażnikach Galaktyki nie mógł jeszcze w pełni rozwinąć skrzydeł, bo jednak był zależny od studia i musiał wprowadzić wątki istotne dla całego uniwersum – Kamienie Nieskończoności czy Thanosa. Pojawił się więc też Drax ze swoją chęcią zemsty, a także Gamora i Nebula z daddy issues. Był to jednak pewien powiew świeżości w tym uniwersum. Totalne zaskoczenie! Chyba nikt nie spodziewał się, że anonimowa drużyna herosów może wszystkim tak przypaść do gustu. Wyszedłem z kina z wielkim bananem na twarzy i nie miałem wątpliwości, że oto widziałem jeden z najlepszych filmów w historii MCU. Strażnicy Galaktyki Vol. 2 nie przebili tego sukcesu, ale po latach doceniłem tę produkcję, bo było w niej znacznie więcej Gunna w Gunnie. Do tego złapałem emocjonalną więź z tym tytułem. Pojawienie się Strażników Galaktyki 3 jest jednak zupełnie innym doświadczeniem, chociaż wciąż obcujemy ze znajomymi twarzami i motywami. To jeszcze bardziej wzruszająca podróż – taka filmowa nagroda dla wszystkich, którzy zainwestowali swój czas i uczucia w oglądanie tej bandy dziwaków. Otwierająca film czołówka jest spokojna. W głośnikach wybrzmiewa kolejny utwór z bogatej playlisty Star-Lorda, a Rocket przechadza się uliczkami Knowhere – czaszki Celestianina i nowego domu Strażników Galaktyki. Coś jednak wisi w powietrzu, a dokładniej w kosmicznej atmosferze, którą przecina błyszcząca złota skóra Adama Warlocka. Jego starcie ze Strażnikami Galaktyki to kolosalne uderzenie, które staje się pretekstem do opowiedzenia wielkiej i jednocześnie prostej historii o ratowaniu kumpla. Rocket zostaje bowiem poważnie ranny. Ze względu na to, że ma wszczepione mechanizmy, uratować go może tylko powrót do koszmarnej przeszłości. James Gunn decyduje się na ryzykowny zabieg –  wyłącza przez większość filmu główną postać i odsłania przed nami jej przeszłość za pomocą przeplatających się z głównym wątkiem retrospekcji. Taka konstrukcja narracji zawsze wpływa na tempo. W tym przypadku na szczęście wyszło znakomicie, bo sceny z przeszłości pojawiały się w odpowiednich momentach, dawały złapać oddech lub odpowiadały za emocjonalną stronę produkcji.
Marvel
Rozpoczyna się zatem emocjonująca, ale też chwytająca za serce walka z czasem. Jeszcze mija kilka minut po ataku Warlocka i film łapie odpowiedni rytm. Gdy Strażnicy Galaktyki 3 wjeżdżają wreszcie na odpowiednie tory, to nie ma szans na wstrzymanie łez i śmiechu. Tu i tam pojawiają się zarzuty, że w filmie jest za dużo wątków, a James Gunn nie zawsze radzi sobie z ich prowadzeniem. Nie mogę się z tym zgodzić, bo nie czułem się przytłoczony. Każda postać jest doskonale spleciona z głównymi motywami filmu. Każdy ma tutaj swoje pięć minut i przynajmniej jedną epicką scenę w sekwencjach akcji. Dotyczy to nawet drugiego lub trzeciego planu, np. Kraglina i dobrego psa Cosmo – robią swoje i na pewno nie są wyłącznie dodatkiem, który ma przełożyć się na sprzedaż zabawek.  Niesamowite jest to, jak ważną postacią okazała się Nebula. Torturowana przez ojca i wyzuta z pozytywnych emocji, nagle staje się liderką Strażników i osobą, która trzyma to wszystko w kupie. Karen Gillan daje jeden z najlepszych pokazów aktorskich w historii całego uniwersum. Mam ciarki za każdym razem, gdy przypomnę sobie scenę, jak w słuchawce dociera do niej głos uratowanego Rocketa. Nie możemy zapominać, że to jest jej najlepszy przyjaciel, który jako jedyny został przy niej po pstryknięciu Thanosa. Byli sami przez pięć lat, więc mocno się do siebie przywiązali. To, jak Gillan odgrywa ten kluczowy moment, po prostu rozbraja. A chwilę wcześniej mamy jeszcze scenę, w której Peter Quill i Groot przytulają swojego futrzanego przyjaciela. Slogany o tym, by wziąć chusteczki na film, nie były wcale przesadzone. A skoro wspominamy Petera Quilla, to trzeba także pochwalić jego wątek. Początkowo zapija smutki alkoholem i nie potrafi się otrząsnąć po stracie Gamory. Gdy jednak trzeba ruszyć przyjacielowi na ratunek, trzeźwieje w sekundę i działa z pełnym profesjonalizmem. W tym wszystkim istotna jest jednak relacja z Gamorą z innego czasu. Okazuje się, że bohaterka wśród Łowców znalazła swoją nową rodzinę. Sprytnie dorzucono ją do historii jako opłacaną przez Nebulę najemniczkę, która pomaga im (przynajmniej na początku wyłącznie dla chęci zysku) wkraść się do OrgoCorp. Quill ciągle jednak żyje nadzieją, że może odnajdzie w tej Gamorze swoją Gamorę, ale ta daje mu ciągle do zrozumienia, że nie ma na to szans. Romantyczna relacja między tymi postaciami była jedną ze słabszych, jeśli chodzi o wątki towarzyszące Strażnikom Galaktyki. Była po prostu wymuszona. Przyznajmy to szczerze – te postaci do siebie zwyczajnie nie pasują. Gunn naprawił ten błąd, czyniąc z tego dodatkowy atut. Znowu pojawia się bowiem motyw spójny z resztą – zaakceptowanie faktu, że nie możemy nikogo zaszufladkować wedle własnego uznania i nie możemy innym narzucać określonych ról. Quill na koniec filmu żegna Gamorę, a my w oczach Chrisa Pratta widzimy akceptację tego, że czas ruszyć dalej. 
Fot. Collider/Marvel Studios
Jednocześnie w filmie sporo mówi się o zaakceptowaniu swoich innych ról – takich, w których bohaterowie mogą się odnaleźć. Pojawia się Drax, który po pierwszej części Strażników nie miał w tym uniwersum wiele do roboty, był odpowiedzialny za gagi związane z jego niskim ilorazem inteligencji. Teraz widzimy w nim bohatera, który stracił żonę i córkę, ale najszybciej przepracował swoją traumę. Mantis jako empatka dostrzegła wszystkie te buzujące w drużynie emocje. Zauważyła, że Drax jest jedyną postacią, która siebie nienawidzi – pozostali Strażnicy mają nieprzepracowane problemy, a jedyny Drax, ten pocieszny głupek, ogarnął swoje sprawy. Uczynienie go na końcu nie Draxem Niszczycielem, ale Ojcem, to jedna z wielu pięknych puent tutaj zawartych. Groot jako jedyny nie ma specjalnie rozwiniętego wątku. Jest bardziej postacią gotową do działania w zwarciu. Gunn nikogo jednak nie pozostawia na lodzie, bo każda postać w jego filmie ma swoją rolę do odegrania. Groot znów jest więc duchem zespołu – wspiera wszystkich słowem i czynem. Do tego jest zabójczo szczery. Ostatecznie to on uświadamia Warlocka, że nie musi być tym, kim jest. Mówi, że każdy zasługuje na drugą szansę. A skoro przy złotym chłopcu jesteśmy...  Adam Warlock jest jedną z najczęściej komentowanych postaci widowiska, bo nie wszyscy kupili takie podejście do postaci. Widzę tu jednak ten sam brak zrozumienia, który towarzyszył pierwszym reakcjom na Kylo Rena z filmu Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy. Adam jest wyklutym za szybko dzieciakiem, który chce przede wszystkim być docenianym przez swoją matkę. Jego wątek został świetnie wpisany w ogólny motyw całej produkcji, czyli postępowania inaczej, niż nakazują nam normy lub inni ludzie. Warlock miał być idealnym chłopcem, maszyną do zabijania, doskonałością w każdym calu. Pośpiech spowodował, że z kołyski wyszło zagubione dziecko, które przez ten film przechodzi jednak swoją drogę. Nie ma go za dużo, a jednak James Gunn potrafił w pięć minut uczynić z niego postać o ogromnym potencjale na przyszłość. Bohater zaczyna rozumieć, że nie musi być idealny i nie musi wykonywać rozkazów.
fot. Marvel Studios
Strażnicy Galaktyki 3 imponują tym, jak wszystko zostało ze sobą powiązane. Dzięki temu udaje się wykrzesać niesamowite emocje. James Gunn nie jest najlepszym reżyserem w historii, ale nie znam lepszego filmowca pracującego z kinem superbohaterskim. Doskonale wie, jak ważne są emocje! W jedynce wzruszył nas poświęceniem Groota i słowami: "My jesteśmy Groot", a w dwójce rozkleił nas pogrzebem Yondu. Trójka zawiera takich momentów jeszcze więcej. Gdy młodszy Rocket widzi rozstrzelanych przez Wielkiego Ewolucjonistę przyjaciół, a my słyszymy jego pełne żalu wycie... To naprawdę intensywne doznanie.  Chukwudi Iwuji jako wspomniany antagonista daje wybitny pokaz aktorstwa. Ani na sekundę nie wchodzi w kampowe rejony. Gra psychopatę i sadystę, ale jest w tym przerażająco naturalny i poważny. Już wcześniejsze części Strażników miały wrogów pozbawionych odcieni szarości, ale to działało w zestawieniu ich z tytułową drużyną. Brakowało w kinie takiego przeciwnika, który jest zły, bo to lubi. Dostaliśmy więc sadystę z kompleksem boga, który pragnie stworzyć cywilizację idealną. Zabawne, ale Iwuji tworzy ciekawszą kreację od Jonathana Majorsa i jego Kanga z filmu Ant-Man i Osa: Kwantomania. Jemu udała się jedna scena – gdy torturował Cassie, naprawdę miałem poczucie bezsilności. Wiedziałem, że to potężny śmieć krzywdzący innych. Wielki Ewolucjonista aż tak mocarny nie był, ale wierzcie mi, że to największy skurczybyk w historii tego uniwersum. Widzimy to w licznych momentach: gdy łapie siłą małą główkę Rocketa, gdy obiecuje Niebo, gdy morduje całe rodziny na Anty-Ziemi, bo nie są doskonałe. Swoją drogą, jego brutalność sprytnie ukryta została pod płaszczykiem dziejących się dalej wydarzeń. W tym uniwersum nie było jeszcze takiego bydlaka. Niech o sukcesie tej kreacji świadczy moja postawa – pierwsze, co chciałem zrobić po wyjściu z kina, to przytulić moje zwierzęta. Gunn to też oczywiście specyficzny humor, więc w pełni mrocznie i brutalnie być nie może. Jest to zawsze aspekt mocno subiektywny, bo każdy z nas śmieje się z czegoś innego. Tutaj na palcach jednej ręki można policzyć momenty, kiedy reżyser przeszarżował. Dotyczy to głównie początku wizyty bohaterów na Anty-Ziemi, gdzie Drax rzuca piłką w głowę dziewczynki i nie do końca rozumie sens siedzenia na leżance. We wszystkich innych sytuacjach kapitalnie udaje się połączyć humor z dramaturgią wydarzeń. Nie ma mowy o tym, aby wzruszająca i mocna scena została przerwana słabym żartem, a tak często w MCU się działo. Jednocześnie trzeba zauważyć, że w warstwie fabularnej Gunn operuje sprawdzonymi już schematami, ale nie traci nic na swojej kreatywności. Dowodem tego jest konstrukcja filmu – wyłączenie Rocketa, próba ratowania go oraz sama końcówka, w której ostatecznie nikt ważny nie umiera. W jedynce straciliśmy Groota, w dwójce Yondu, ale w trójce wszyscy docierają w jednym kawałku do pięknych konkluzji. Gunn nie musiał nikogo uśmiercać dla podkreślenia stawki czy tanich wzruszeń. Quill, idąc za radami Mantis, postanowił odszukać swoją rodzinę z Ziemi, natomiast ona sama wyruszyła szukać własnego głosu. Rocket został liderem Strażników Galaktyki, a Drax i Nebula trzymać będą pieczę nad Knowhere. Nie wiem, czy dałoby się to lepiej domknąć. Jest jeszcze jeden zabieg, który wskazuje na – co tu dużo mówić – geniusz Gunna. Gdy Groot w otoczeniu bohaterów mówi: "Ja też was kocham". To nie jest tak, że Groot nagle nauczył się mówić. To my, widzowie, zrozumieliśmy, czym jest ta drużyna. Staliśmy się częścią tej opowieści i dlatego wiedzieliśmy, co powiedział w tej scenie bohater. Mała rzecz, ale udowadnia, że Gunn rozumie swoje postaci i wie, jak oddziaływać na fanów.
Marvel
+30 więcej
Tym razem nie można narzekać na efekty wizualne, bo są one na bardzo wysokim poziomie. Sekwencje w OrgoCorp można traktować jako niepotrzebny przystanek, ale przynajmniej postarano się o kolorową oprawę i pomysłowe rozwiązania dotyczące organicznych elementów tego miejsca. W środku jest sporo slapstickowego humoru i kostiumów, ale też dostajemy tam kilka ważnych dla drużyny momentów – dochodzi między innymi do rozmowy Quilla z Gamorą czy Mantis z Draxem. Gunn doskonale też wie, jak kręcić sceny akcji. Sekwencja w korytarzu w finale  będzie jedną z bardziej pamiętnych – na pewno do niej wrócę! Na ekranie wszystko widać, ruchy bohaterów są przejrzyste i idealnie przemyślane, tak by każda postać mogła w tej walce zrobić coś ekstra. Mam nadzieję, że Kevin Feige i reszta ludzi z MCU wyciągają wnioski, bo mają dowód na to, że się da. Strażnicy Galaktyki 3 są spięci piękną klamrą. Jestem przekonany, że nie udałoby się to bez Jamesa Gunna. Reżyser doskonale rozumie swoich bohaterów, a ich wątki często są z nimi związane. Sam mówił, że jest w nim trochę Rocketa, ale też Petera Quilla, który wyrażał swoje emocje poprzez muzykę. Soundtrack w jego filmach nigdy nie jest przypadkowy. Dlatego też nie ma sensu za bardzo rozmyślać nad tym, czy MCU podnosi się z kolan. Gunn działa twórczo poza wszelkimi kategoriami, które rządzą w Marvel Studios, a na horyzoncie trudno dostrzec innych, którzy wiedzą, jak robić takie kino. A nie wydaje się to specjalnie trudne  – wystarczy skupić się na postaciach i je rozwijać. Wygenerowany przez CGI szop rozkleił połowę sali. To jest właśnie ta magia kina! Brakuje tego większości dzisiejszych blockbusterów. Nieważne, jak pięknie będą nakręcone sceny akcji! Jeśli nie będziemy przywiązani do postaci biorących w niej udział, to nic nie poczujemy. Równie dobrze możemy zjeść pizzę bez smaku i jeszcze być po niej głodni. Końcówka filmu, gdy wszyscy tańczą, jest lepsza, niż mogłem sobie wymarzyć. Na długo zostaną ze mną sceny z naturalnym i szczerym uśmiechem Nebuli i ruszającym się w rytm muzyki Draxem, który zawsze uważał taniec za największą bzdurę w galaktyce. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj