Drugi sezon serialu Supergirl wkroczył już w decydującą fazę. Teoretycznie na tym etapie twórcy powinni kłaść fundamenty pod finałowe potyczki, akcentować malujące się gdzieś na horyzoncie większe zagrożenie, sprawnie łączyć wszystkie wątki, których przecież w obecnej odsłonie serii było naprawdę sporo. Tego typu (najważniejsze dla zasadniczej osi fabularnej) zabiegi są jednak nieustannie redukowane i traktowane po macoszemu. Z nieznanych przyczyn odpowiedzialni za produkcję w ostatnim czasie dwoją się i troją, by wykorzystać bohaterów drugiego planu. Żadnej gry z widzem tu nie ma – superbohaterskie czary mary ustępuje pola narracji o jednej wielkiej, kochającej się rodzinie, która zmaga się z problemami odrobinę tylko większymi niż typowa familia z amerykańskich przedmieść. Symptomatyczne dla Supergirl jest to, że w przededniu bitwy – z mającymi chrapkę na naszą planetę Daxamitami punktem węzłowym historii – stają się koleje losu Alex i Jamesa, względnie relacja pomiędzy Karą a Maggie. Walka ze złoczyńcami w tej perspektywie jest tak samo ważna jak to, na jakie frytki ma ochotę dopiero co poznany przez Olsena chłopiec. Nadal przyprawiane przez twórców danie wygląda na lekkostrawne, ale dobrze mieć pod ręką torbę na wymioty. Upiory najgorszych dziwactw i największych mankamentów produkcji wracają przede wszystkim w odcinku Alex. Rozmach narracyjny jest tu tak duży, że można by nim obdzielić kilka kolejnych sezonów serialu 24. Sęk w tym, że źródłem wszelkiego zła nie są żadni terroryści, Iluminaci czy inny Zakon Feniksa, tylko kolega Alex i Kary ze szkolnej ławki, Rick Malverne. Facet chce po prostu wyciągnąć z więzienia tatusia; jest tak zdeterminowany, że niestraszna mu tajemnica tożsamości Supergirl czy telepatyczne moce Hanka. Od początku będziemy wiedzieć, jak ta historia się zakończy, więc czas na uratowanie Alex z opresji ma tu de facto wtórne znaczenie. Napięcie budowane jest gdzie tylko się da – Kara i Maggie muszą sobie wyjaśnić kilka spraw, szczególnie w aspekcie podejścia do walki ze złem, a tytułowa bohaterka serialu wciąż robi groźne miny i raz po raz chce przerobić Ricka na mielonkę. Wszystko to przebiega jednak w sposób tak asekuracyjny, że koniec końców odcinek samoistnie dryfuje w stronę zapchajdziury 2 sezonu. Właściwie jedyne znaczenie dla zasadniczej osi fabularnej ma kontakt Rhei i Leny Luthor, choć i w tym wątku razi przede wszystkim podręcznikowa wręcz naiwność drugiej z kobiet. Na tym tle znacznie lepiej twórcy radzą sobie w odcinku City of Lost Children. Oczywiście tytuł jest tu do bólu mylący; powinien brzmieć raczej: James. Już w pierwszych minutach razem z nim zastanawiamy się bowiem nad jego heroiczną powinnością, nieustannie redukowaną do kwestii tego, że Guardian budzi wśród ludzi strach, a taka Supergirl wciąż postrzegana jest jako symbol nadziei. Emocjonalne rozterki Olsena, potęgowane jeszcze przez Winna, nieoczekiwanie przechodzą w stronę rozważań na temat ojcostwa. Scenarzyści odcinka postanowili z prędkością karabinu maszynowego wykładać nam na modłę łopatologiczną, że tylko James może trafić do umysłu obdarzonego wyjątkowymi mocami chłopca, Marcusa. Do końca odcinka nie będziemy wiedzieć, czy Olsen jest bardziej samozwańczym bojownikiem, człowiekiem z potrzebą założenia rodziny czy może po prostu kumplem Supermana. Na odpowiedzi zabrakło czasu – na szczęście dla widzów.
Źródło: Bettina Strauss/The CW
+6 więcej
W City of Lost Children wyeksponowany zostaje wątek Rhei i to w taki sposób, że w końcu wiemy, o co tej złowrogiej kobiecie tak naprawdę chodzi. Co prawda mama Mon-Ela większość czasu spędza na podziwianiu naukowego talentu Leny, jednak te bolączki rekompensuje nam finałowa sekwencja. Wyrastające na radarze jak grzyby po deszczu statki Daxamitów i wpatrzona w nie bezradna Supergirl to powrót do wszystkiego, co w tym serialu najlepsze. Należy docenić odwagę twórców, którzy przez cały sezon starali się podtrzymywać tajemnicę na temat głównych złoczyńców. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, niekiedy mieliśmy wątpliwości, czy odpowiedzialni za serial faktycznie mają większy pomysł na tę odsłonę serii, jednak końcowe sceny ostatniego odcinka zarysowują realne zagrożenie – takie, którego ostatnimi czasy w tej historii było jak na lekarstwo. Chciałbym wierzyć, że po przeróżnych perturbacjach Supergirl, ledwie na dwa odcinki przed finałem sezonu, wraca na właściwe tory. Nie ma tu już bowiem miejsca na te czy inne zapychacze narracyjne, rozmienianie się na drobne, eksperymenty fabularne i parafamilijne wstawki, niezgrabnie poukrywane za każdym rogiem opowieści. Problem polega na tym, że z podobnymi nadziejami wypatrywaliśmy ostatniego odcinka poprzedniej odsłony serii, a wszyscy dokładnie wiemy, jakie "niespodzianki" przyszykowali w nim dla nas twórcy. Pokrzepiający może być fakt, że odpowiedzialni za produkcję w obecnym sezonie już niejednokrotnie udowodnili, iż potrafią uczyć się na błędach i wyciągać konstruktywne wnioski. Oby tylko znów nie znalazło swojego potwierdzenia stare prawidło o tym, czyją matką jest nadzieja.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj