Śpieszę donieść, że wraz z niedźwiedziami brunatnymi, borsukami i jenotami z zimowego snu przebudzili się w końcu również twórcy Supergirl. W odcinku The House of L przypomnieli sobie, że trzeba przecież jakoś powiązać wszystkie wątki obecnego sezonu i nadać im szerszy kontekst. Z ostatniej odsłony serii dowiemy się więc, o co w ogóle chodzi z sobowtórem Dziewczyny ze Stali, dlaczego Ben Lockwood nie jest żadną wariacją na temat Master of Puppets Metalliki, a zwykłą pacynką. Uświadomimy sobie, że mentalny ZSRR jest wiecznie żywy i lada chwila pod postacią Kasnii może wziąć się za łby z fanatykami burgerów z USA. Dodajmy jeszcze, że wszystko to zostało zaplanowane przez Lexa Luthora, który znów z wielką gracją rozpycha się w ekranowej opowieści. Gorzej tylko, że gdyby nie ta postać, poczulibyśmy się odrobinę jak w jakiejś dziwacznej podróży, nie wiem - autobusem przez galaktykę głupotek fabularnych. The House of L ma z pewnością swój styl i konsekwencję, ale szwankuje w materii ukazywania sedna historii. Tak się jednak dzieje, gdy scenarzyści chcą na przestrzeni 40 minut upiec kilkanaście pieczeni na jednym ogniu. Pali się, moja panno Karo.
fot. Katie Yu/The CW
+8 więcej
Jeśli chodzi o samo natężenie akcji, ostatnia odsłona serii będzie jawić się jak największe nagromadzenie ekranowych pląsów i wygibasów na centymetr taśmy celuloidowej w historii telewizji. Tempo nie spada od pierwszej do ostatniej sekundy; ba, nawet logo produkcji zostaje podrasowane - najpierw dostajemy po oczach rosyjskim wyrazem "Supergirl", a na koniec odcinka czeka nas jeszcze poprawka w postaci symbolu sierpa i młota. Scenarzyści stawiają więc na ukazanie historii Czerwonej Córki, sobowtóra Dziewczyny ze Stali, która okazuje się być pokłosiem niecnych eksperymentów Leny z czarnym kryptonitem. Szumne zapowiedzi o posiłkowaniu się opowieścią ukazaną w kapitalnym komiksie Superman. Red Son zostają ostatecznie sprowadzone do li tylko luźnej inspiracji. Nie zmienia to jednak faktu, że Melissa Benoist w nowej roli intryguje; jej niewinność, dopiero co odkrywany kręgosłup moralny czy brak świadomości siebie samej prezentują się naprawdę dobrze, a aktorka nie ma żadnych problemów w budowaniu wiarygodności swojej postaci. Choć bohaterka wpada w lepkie rączki komunistycznych zadymiarzy z kasnijskiej armii, a Lex zrobi jej jeszcze w głowie prawdziwe koko dżambo, to i tak będziemy jej kibicować. Chciałoby się przytulić to dziewczę i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Sęk w tym, że nie będzie. W powietrzu wisi bowiem konflikt między Kasnią a USA, który jednak niekoniecznie ma stanowić kolejną łopatologiczną analogię do rywalizacji mocarstw w prawdziwym świecie. Pierwsi to fanatycy zrodzeni w wojskowej dyktaturze, przy której - jak dowiemy się z ekranu - nawet Rosja to pikuś. Drudzy pływają sobie wojennym stateczkiem niebezpiecznie blisko terytorium wroga, toteż łatwo będzie ich obwinić za niedawny ostrzał rakietowy. Kupuję to. Nie ma w tego typu zabiegach nic z nachalności, bzdurnych tłumaczeń i straszenia, że na tym łez padole można kierować się tylko jedną prawdą bo inaczej czeka nas kolaps. Co prawda słychać tu echo ideologicznego starcia kapitalizmu czy konsumpcjonizmu z nieco prymitywnym w formie komunizmem, ale to tylko jedna z wielu interpretacji. Gdy Czerwona Córka poznaje otaczający ją świat, najpierw dostając niedostateczny z pojmowania Wielkiego Gatsby'ego, a później zaglądając do wypełnionej po brzegi lodówki Kary, nie będziemy mieć w głowie światopoglądowej łupanki. Idzie tu o to, jak być człowiekiem, w dodatku przyzwoitym, jak odnaleźć słuszne postępowanie w natłoku myśli, prania mózgów konsumpcyjną papką i prób poszukiwania swojego miejsca. Dziewczyna z Czerwonej Stali, ale wciąż z krwi i kości. Twórcy produkcji podeszli więc do podsumowania dotychczasowych wątków na chybcika, czasami wpadając we własne sidła. CGI znów leży na całej linii, by przywołać tylko ujęcia ze zbroją Luthora czy podnoszeniem przez niego globu z logo Daily Planet. Ben Lockwood, złowrogi typ, okazał się tylko ofiarą planu Lexa, który aktualnie potrzebował zasiać zamęt w amerykańskim społeczeństwie. Czerwona Córka powtarzająca słowo "Alex", które zostaje powiązane ostatecznie nie z siostrą Kary, a z Luthorem, momentami stoi niebezpiecznie blisko słynnej już "Marthy" z DCEU. Na całe szczęście te mankamenty bledną przy kolejnych popisach Jon Cryer w roli, jak wszystko na to wskazuje, głównego złoczyńcy obecnego sezonu. Aktor staje na głowie, by z całej tej scenariuszowej gonitwy wyjść z tarczą i to mu się ostatecznie udaje. Niektóre sceny raz jeszcze będą przerastać poziom, do którego przyzwyczaili nas twórcy. Sądowa sekwencja z My Way Franka Sinatry w tle czy rozmowy Luthora z Czerwoną Córką, w których faktycznie idzie o coś więcej niż ideologiczny elementarz - w to mi graj. Problem w kontekście ostatniego etapu obecnego sezonu polega na tym, że nie samym Lexem widz żyje. Tak, tak sprawnie napisana postać może stanowić doskonałe spoiwo wszystkich wątków, jednak niektóre powiązania z planem antagonisty wydają się być dorabiane na poczekaniu, jakby scenarzyści nie byli do końca pewni, czy będą mogli skorzystać z usług ikonicznego złoczyńcy. A przecież ptaszki w National City ćwierkają, że Luthor nie zostanie z nami znowu tak długo... Jestem jednak naprawdę ciekaw, jak poprowadzony zostanie wątek Kasnii, bo przecież na tym polu dosłownie i w przenośni będzie trzeba lada moment odpalić i rakiety, i fajerwerki. Nie miałbym też nic przeciwko, gdyby nowi bohaterowie (prostolinijny ironista Otis i fanatyczka Eve to naprawdę ciekawe postacie) przejęli czas antenowy na dobre, a dotychczasowi protagoniści zostali ograniczeni do podsumowania swojego tygodnia w formie krótkiej rozmówki na koniec odcinka. Przecież ci ostatni wciąż przeżywają wytrzeszcz oczu, emocjonalne katusze czy inne problemy gastryczne, a życie toczy się gdzieś indziej, nawet jeśli jest to akurat posępna do bólu Kasnia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj