Majówka trwa co prawda w najlepsze, a wielu z nas sprawdza właśnie funkcjonalność klap w pociągowych toaletach, jednak cała armia fanów Supergirl zapewne czeka na recenzję ostatnich odcinków produkcji - nie mogliśmy Was na tym polu zawieść. Problem polega na tym, że za nami dwie katastrofalne pod względem jakościowym odsłony serii. Dziewczyna ze Stali zostaje oskarżona o atak na Biały Dom, by 80 minut czasu antenowego później przy pomocy Leny i rozpisywanych na tablicy łamigłówek logicznych zorientować się, że musi teraz skierować swój wzrok ku Kasnii. Wszystko, co dzieje się pomiędzy tymi zdarzeniami, przypomina jeden wielki fabularno-narracyjny Rów Mariański, w który zdołasz wsadzić całą zajezdnię autobusową, trzymane w chłodniach jabłka z zeszłorocznego zbioru, które nie trafiły na rynek i, dajmy na to, Galactusa. Jest tak źle, że w przededniu finału 4. sezonu twórcy zupełnie tracą kontrolę nad opowieścią i zabierają nas na emocjonalną karuzelę. Za wodzireja robi tu James "Mazgaj" Olsen, który udaje się na terapię, uroni łezkę, stroi głupawe miny i jeszcze z nieznanych przyczyn lewituje nad łóżkiem albo strzela laserowymi wiązkami z oczu. Czapki z głów ściągniemy siłą rzeczy, skoro nasze łepetynki i tak eksplodują z wszechogarniającego bólu istnienia po seansie.
Źródło: The CW
+10 więcej
Tytuł pierwszego z odcinków, Crime and Punishment, scenarzyści wzięli sobie aż nadto do serca - realizacyjnych zbrodni jest tutaj od groma, choć samobiczowania nie uświadczymy. Dość powiedzieć, że podążająca śladami Lexa Luthora Kara trafia do więzienia Stryker, w którym próbuje odtworzyć scenę jatki z osadzonymi na modłę tych ukazanych w Daredevilu czy choćby w Arrow. Nie będziecie chyba specjalnie zaskoczeni, jeśli doniosę Wam, że - delikatnie rzecz ujmując - ten plan spali na panewce. Walka mocarnej heroiny przypomina machanie łapskami początkującego pijaczka, który po dobrym podkładzie chce podbić klubowy parkiet. Niekiedy przeciwnicy bohaterki lądują na ścianach nawet zanim rywalka złapie ich za nadgarstek. Ot, choreograficzne Jezioro Łabędzie, przy czym łabędzie w tym jeziorze popełniły zbiorowe harakiri. Trudno też napisać coś o fabularnym paliwie całego odcinka, skoro go po prostu nie ma. Amerykanie nie lubią już Supergirl, Lockwood wchodzi do siedziby DEO, by zajumać trzymane tam pistoleciki, ni to Otis, ni Metallo zostaje wysadzony w powietrze, ponieważ twórcy lubią fajerwerki, Brainy rozmawia sam ze sobą. Słowem: głównych bohaterów ogarnęła głupawka i nikt z nich doprawdy nie wie, co począć z tym stanem mentalnego oblężenia. Olsen zaczyna leczyć swoje PTSD, jednak ten wątek jest wmontowany w strukturę całej opowieści na siłę, by nie powiedzieć po prostu - na chama. Co więcej, Alex spogląda już maślanymi oczkami na siostrę Jamesa, spotka się z nią nawet bez specjalnego powodu w celu rozmowy o "pracy". Miłość w czasach narracyjnej zarazy kwitnie. Jeśli liczyliście na jakościową poprawę w odcinku American Dreamer, to do fabularnej Kany Galilejskiej jednak nie trafiliśmy i żaden cud na ekranie się nie wydarzył. Na pierwszy plan zostaje wysunięta Nia Nal, której postawa ma w Amerykanach na nowo wybudzić poczucie patriotyzmu i wiarę w superbohaterów. Heroina przed kamerą powie więc, któremu z rodów Gry o tron kibicuje, a potem kilkukrotnie przyzna, że jest osobą transpłciową. Twórcy znów podpierają się łopatologiczną wykładnią rzeczywistości, raz po raz pokazując tragiczne położenie życiowe przybyszów z odległych światów czy polujących na nich półgłówków z Children of Liberty. Lockwood nawet z rządową teczką pod pachą nadal zachowuje się jak matołek z Pacanowa. Niedaleko pada jabłko od braku piątej klepki, więc syn Bena również zaczyna manewrować w labiryncie kretynizmu z wielką gracją; jego ziomek ze szkolnej ławy okazuje się być kosmitą. Trauma Olsena ostatecznie znajduje swoje źródło w pogrzebie ojca, a jej leczenie przebiega tak siermiężnie, jak tylko się da. Do tego wszystkiego dodajmy jeszcze takie kwiatki jak Dreamer okładającą rzezimieszków w rytm utworu "American Woman", Karę, nieustannie zapewniającą o sile mediów czy wyciągniętą jak królik z kapelusza misję J'onna na Marsie. W tego typu wstawkach nie ma za grosz większego planu tudzież fabularnego uzasadnienia. Na początku był chaos. I na końcu też jest. Dwie ostatnie odsłony produkcji to podręcznikowe zapchajdziury, których równie dobrze mogłoby w tej opowieści nie być. Twórcy w obliczu kulminacji wszystkich wątków pozwalają sobie na zdradę zasadniczej osi fabularnej z czymkolwiek się da; chcą poszerzyć naszą wiedzę o psyche postaci, jednak każdy z nas będzie doskonale czuł, że to nic więcej jak narracyjny skok w bok. Brakuje Lexa Luthora, który w całą produkcję zdołał wprowadzić świeży powiew. Szkoda też, że tak wiele czasu stracono na fabularne śledztwo, zamiast od razu ustawiać fundamenty pod nadchodzące starcie z Kasnią. W tym kontekście mamy naprawdę wiele powodów do obaw, skoro scenarzystom bardziej niż na samej historii zależy raczej na pokazaniu, że "Ameryka też się sypie, to osobny rozdział". Sęk w tym, że po chwilowym wzlocie Supergirl także znów się posypała.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj