Supergirl znowu nadaje i, o dziwo, przynajmniej na razie tę wiadomość trzeba opatrzyć bardziej wykrzyknikiem niż wielokropkiem. 6. sezon serialu The CW rozpoczyna się od całkiem mocnego uderzenia - akcja jego premierowego odcinka pędzi na łeb, na szyję, emocjonalne dyrdymały ograniczono do niezbędnego minimum, a tańczący do dźwięków We Are The Champions Jon Cryer w roli Lexa Luthora serwuje widzom jedną z najlepszych scen w całej historii produkcji. Zanim jednak w związku z tym wszystkim popadniemy w euforię, warto zdać sobie sprawę, że dobre otwarcie serii jest w pierwszej kolejności pokłosiem pandemii. Twórcy rzucili nas więc na fabularną głęboką wodę - nie scenariuszowym mistrzostwem i realizacyjną wirtuozerią, ale głównie z racji tego, że na ekranie próbują oni nadrobić stracony czas i zrzynki z niedokończonych odcinków poprzedniego sezonu zamienić w podwaliny dla kolejnego etapu opowieści. Z tego zadania autorzy wywiązali się niezwykle sprawnie, przy czym trudno póki co orzec, czy ekranowa Dziewczyna ze Stali faktycznie dryfuje już w dobrym kierunku. Nie zmienia to faktu, że właśnie rozpoczęliśmy 6. rok popkulturowego związku z Supergirl - cieszy mnie, że tej rocznicy nie kończymy z poobijaną od bólu oglądania jej przygód głową.  Natężenie akcji we wstępie do obecnej odsłony serii potrafi przytłoczyć; nie mija nawet kwadrans, a Kara wraz z jej sojusznikami bierze się za łby najpierw z Gamemnae, później zaś z Luthorem, Alex wyczarowuje kolejne przedmioty, jakby wyciągała króliki z kapelusza, z ekranu padają słowa o Równaniu Anty-Życia. Gęsto tu od wydarzeń, dynamika interakcji pomiędzy postaciami też prezentuje się naprawdę dobrze. Widz odniesie w dodatku wrażenie, że stawka całej batalii faktycznie ma olbrzymie znaczenie dla świata, przez co dużo łatwiej będzie nam przyswoić przeprowadzane raz po raz jatki i przeskoki pomiędzy kolejnymi lokacjami. Znakomicie wypada przede wszystkim Lex, który po strategicznej partii szachów ze swoimi wrogami delektuje się tańcem z broniami w ręku i postrzeganiem samego siebie jako zbawcy kosmosu - niedaleko stąd do motywacji Thanosa, choć pamiętajmy o skali produkcji i przedstawionych zdarzeń.  Na plus z całą pewnością należy zaliczyć również sposób, w jaki twórcy korzystają z bohaterów, tworząc pomiędzy nimi coraz to nowsze sojusze. Raz stają oni do walki całą bandą, by w innym miejscu przegrupować szeregi i planować precyzyjne uderzenia. Wygląda na to, że jeśli spoiwem działań protagonistów jest gigantomachia z Luthorem, scenarzyści potrafią wyciskać drzemiący w opowieści potencjał jak cytrynę. Jakże to przewrotne, że Lexowi nie udaje się zbawić wszechświata, ale całą produkcję już chyba tak. 
The CW
+5 więcej
Nie oznacza to jednak, że w pierwszym odcinku 6. sezonu udało się zupełnie wyeliminować wpadki. Rozmowy Brainy'ego i Nii, Kelly z szlochającą Andreą Rojas czy wybudzanie heroicznej powinności w Alex przez J'onna są najlepszym dowodem na to, że autorzy produkcji w dalszym ciągu zamierzają uderzać w emocjonalny bębenek, aż ogłuchniemy. Irytuje zwłaszcza usilne eksponowanie siostry Kary jako zastępczej głównej bohaterki historii - teraz dostanie ona zapewne jeszcze większe pole do popisu jako superbohaterka Sentinel, tym bardziej, że Dziewczyna ze Stali przepadła w otchłani kosmosu. Nie wiedzieć czemu twórcy zdecydowali się także na nadużywanie efektów specjalnych, od których w ostatniej odsłonie serii aż się roi. Do tego stopnia, że w Fortecy Samotności folia zdaje się imitować lód, a unoszący się nad ziemią Luthor wygląda tak, jakby wyrwano go żywcem z pierwszych wersji Simsów. Idę o zakład, że część z widzów będzie też przerażona po scenie, w której Marsjański Łowca prezentuje Alex symbole postaci mające wybudzić skojarzenia z Ligą Sprawiedliwości. Na Boga, odpowiedzialnym za produkcje The CW ambicji bez dwóch zdań odmówić nie można, ale gdy tylko starają się ze swoich opowiastek uczynić monumenty gatunku superbohaterskiego, powinniśmy drżeć z obaw. Szkoda też, że tasując niedokończonymi wątkami, nieco zapomniano o zbudowaniu fundamentów pod kolejne odcinki - na razie wiemy jedynie, że Kara zniknęła z pola widzenia radaru, Alex będzie nawet bardziej klawa niż dotychczas, a dawne waśnie ustąpiły miejsca, a jakże, miłości.  Sporo tu przewinień, lecz dzięki dynamicznej akcji i sprawnie poprowadzonej narracji tym razem możemy na nie przymknąć oko. 6. sezon Supergirl zaczyna się od odcinka, który wybudza nadzieje na lepsze jutro, zwłaszcza w kontekście absolutnie nijakiej na poziomie fabularnym poprzedniej odsłony serii. Możemy rzecz jasna spróbować tłumaczyć twórców, którym konstrukcja historii rozleciała się w drobny mak w następstwie pandemii koronawirusa - wiele wskazuje na to, że jeszcze w zeszłym roku trzymali asy w rękawie. Wyciągając je teraz, odsłaniają karty i ryzykują; czas pokaże, czy stanie się tak z korzyścią dla odbiorców. Na dzień dzisiejszy trzeba mocno zaakcentować fakt, że ekranowa Dziewczyna ze Stali straciła odrobinę z typowego dla niej fabularnego plastiku i emocjonalnej błazenady. To naprawdę dobra wiadomość i nie ma w tym aspekcie żadnego znaczenia, że przekazuję ją Wam w prima aprilis...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj