Here's Johnny! Tak, po seansie ostatnich odcinków Supergirl jedyną właściwą reakcją wydaje się bieganie z siekierą w dłoni na modłę Jacka Nicholsona z Lśnienia. Przyczaiłem się na bite 4 tygodnie niczym kiziory Marcellusa Wallace'a w miseczce ryżu w Indochinach, sporo czytałem, jestem teraz ostry jak brzytwa. Gdy jednak przychodzi mi oglądać ekranowe popisy Dziewczyny ze Stali i jej pozbawionych piątej klepki pomocników, czuję się tak, jakby ktoś serwował mi trepanację czaszki. W przededniu finału produkcji stacji The CW jej twórcy walą w widzów tym, co aktualnie mają pod ręką. Karykaturalny powrót Lexa Luthora, oświadczyny homoseksualnej pary, wychowywanie przez nią dziecka, taneczne piruety Alex i Kelly, wykładnia na temat człowieczeństwa osób transseksualnych, kryzys dyplomatyczny w relacjach Kaznii i Corto Maltese, groteskowa śmierć Williama Deya i nieodłączne lądowanie bohaterów na ścianach. Są też potwory wyjęte żywcem z baśniowej konwencji krainy, wielkie miłostki i magiczne totemy. Trudno się w tym wszystkim połapać; to trochę tak, jakby ktoś próbował przekonać Was, że śmieci w koszu pod zlewem są częścią jakiejś większej układanki. Część z odbiorców ją pewnie dostrzeże, inni z kolei powiedzą, że cała ta sprawa śmierdzi.  Ostatnie odcinki serialu wyglądają mniej więcej podobnie: Nyxly, której w sukurs nieoczekiwanie przyszedł zakochany w niej po uszy Lex Luthor z przyszłości, poluje na kolejne totemy. Antagonistka już jest w ogródku, już wita się z gąską, ale Team Supergirl rzutem na taśmę nadciąga ze swoim charakterystycznym: "hytysz!". Sprawa się rypła, trzeba zaczynać od nowa. Twórcy ustami postaci wszem wobec zapewniają, że świat stoi na krawędzi zagłady, lecz doprawdy trudno poczuć skalę zagrożenia, skoro bohaterowie zaraz po uratowaniu Ziemi na śniadanie w porze obiadowej zajmują się już wypiekami, kłótniami adoptowanej przez Kelly i Alex Esme w szkole, naprzemiennym obrażaniem i godzeniem, pracą dziennikarską czy strojeniem głupawych minek. Autorzy produkcji nie byliby sobą, gdyby w tym krajobrazie nie postanowili zamieścić światopoglądowego czołgu. Nia musi więc tłumaczyć swojej zazdrosnej siostrze, że jest w pełni kobietą, a oświadczyny Alex i Kelly obudowane są taką warstwą lukru, że można zwymiotować. Tego typu zabiegi i tak bledną jednak w porównaniu z powrotem Jona Cryera do serialu - fabularna wolta w tym przypadku nie ma absolutnie żadnego oparcia w logice, nie mówiąc o scenariuszu. Co więcej, postać Luthora zostaje przez autorów serii wykastrowana z wszelkich zalet charakterologicznych, a biedny Lex musi raz po raz prawić o swoich uczuciach do Nyxly. Wcześniej łotr tańczył do wyrafinowanych utworów muzyki poważnej. Dziś byłyby to raczej "Majteczki w kropeczki" zespołu Bayer Full. 
fot. The CW
+2 więcej
Fabularna degrengolada jest tak dalece posunięta, że nawet śmierć Williama zrodzi w widzach więcej uśmiechu niż poruszenia. Wiecie, ostatni sprawiedliwy fachu dziennikarskiego dostaje kulki w klatkę od Lexa, lecz zanim ostatecznie wyzionie ducha, nagra popełnione na samym sobie morderstwo i sporządzi maila do Andrei Rojas. Aż szkoda, że nie wysłał jeszcze swojego przepisu na konkurs wypieków albo nie poprosił o usunięcie historii przeglądarki. Dey kończy ekranową podróż jako człowiek-pretekst; zresztą, w całym serialu od postaci tego pokroju aż się roi. Jaką rolę w całej tej historii odgrywa Śniąca? Dlaczego Brainy musi ją opuścić? Czy totemów faktycznie jest 7, czy może tysiąc pińcet? Na te pytania nie znajdziemy przekonującej odpowiedzi. Dochodzę do wniosku, że scenarzystów o niebo bardziej interesuje pokazywanie głównych bohaterek machających rączkami, by przywołać w tym kontekście choćby sceny z Alex i Kelly na parkiecie czy z Leną nad magicznym garnuszkiem. Może idzie w tym przypadku o wywołanie efektu sprowadzającego się do słów: "ręka, noga, mózg na ścianie"? Jeśli już o tym mowa: protagoniści znów w zwolnionym tempie zahaczają o przeróżne belki, słupy i murki. Gorzej tylko, że najczęściej przy akompaniamencie koszmarnych efektów specjalnych, przy których Xena: wojownicza księżniczka prezentuje się jak arcydzieło ekranowego CGI. Pozostaje jeszcze mieć nadzieję, że Supergirl jest ostatnią produkcją, w której przychodzi nam oglądać Nicole Maines (Nia) i Azie Tesfai (Kelly). Obie aktorki nigdy nie powinny wychodzić ze swojej przyczepy na planie, no bo wstyd, na co najlepszym dowodem są sekwencje, w których ich bohaterki zanoszą się płaczem. Nawet manule we wrocławskim zoo potrafią udawać lepiej.  Twór serialopodobny znany pod nazwą Supergirl jest już truchłem - do ostatecznego wyniesienia ciała z miejsca zbrodni dojdzie za kilka dni. Pożegnanie z tą produkcją przywodzi mi na myśl rozstanie z jednym z mieszkań wynajmowanych w trakcie studiów; przed oddaniem kluczy posprzątałem je na błysk, ale za nic w świecie nie mogłem pozbyć się ptasich odchodów z balkonu. Właściwie podejrzewam, że na tych kilku metrach kwadratowych zrodził się nowy, tętniący własnym życiem mikrokosmos. Ekranowej Dziewczyny ze Stali nie rozdziobią kruki i wrony. Kara zostanie pożarta przez robaki, bakterie i inne drobnoustroje, trafiając ostatecznie tam, gdzie należne jej miejsce: na śmietnik telewizyjnej historii. Jakże ogromna szkoda, że twórcy, mając na uwadze zbliżający się finał serialu i świadomość uprawianej od lat błazenady, nie zdecydowali się na zabawę konwencją, puszczanie oczka w stronę fanów czy śmianie się z samych siebie. Zamiast tego Supergirl dogorywa w oparach trującej mieszanki pompatyczności i przerysowania fabularnej trajektorii. Do samego końca udaje, że mamy tu do czynienia z jakimś istotnym dla rzeczywistości małego ekranu wydarzeniem. Śpij słodko, aniołku. Płakać jednak po tobie nie będę. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj