Frank Miller to żyjąca legenda komiksu, człowiek, który zrewolucjonizował świat powieści graficznych w swoim Powrocie Mrocznego Rycerza - ten fakt nie budzi żadnych wątpliwości. Gorzej tylko, że artysta obecnie zdaje się odcinać kupony od sławy, a jego twórczość z ostatnich lat lokuje go gdzieś pomiędzy nieustannym wykorzystywaniem przepisu na odgrzewane schabowe a narracyjnymi koszmarkami, o których większość czytelników wolałaby zapomnieć. Niestety, w ten trend wpisuje się również Superman. Rok pierwszy, opowieść wyczekiwana przez całe rzesze fanów, która jednocześnie najlepiej zaświadcza o tym, że Miller od powrotu do pełni formy wciąż jest daleki. Wszystko przez zaskakujący w złym tego słowa znaczeniu scenariusz, wybitnie niedopracowany, pełen niezrozumiałych posunięć narracyjnych. Rysownik John Romita Jr. co prawda dwoi się i troi, aby nadążyć za każdym najdziwniejszym pomysłem Millera, lecz koniec końców twórczy rozdźwięk pomiędzy autorami jest na tyle duży, że nawet warstwa graficzna trąci nienaturalnością. Wszystko to odbywa się pod sztandarem DC Black Label, cyklu, który ma na celu ukazać odbiorcom superbohaterów w naprawdę dojrzałym wydaniu. No cóż - nie tym razem.  Scenarzysta do napisanego także przez siebie Batman. Roku pierwszego nawiązuje w zasadzie wyłącznie na poziomie tytułu; później zaś skupia się przede wszystkim na tym, by odfajkować kolejne emblematyczne motywy mitologii Supermana. Rozbicie w Kansas, skomplikowane dzieciństwo na farmie Kentów, miłosne podloty, pierwsza praca. Już na początkowym etapie opowieści możemy odczuć znużenie. Miller nie ma bowiem czytelnikowi kompletnie nic nowego do zaoferowania, jakby geneza Człowieka ze Stali była mu odgórnie narzucona - to o tyle dziwne, że przecież inicjatywie Black Label miały przyświecać twórcza swoboda i pełna wolność artystyczna. Gdy w toku lektury ostatecznie docieramy do momentu, w którym Clark Kent odkrywa w sobie superbohaterską duszę, część z nas zapyta: no i co z tego? Wszyscy tę historię doskonale znamy, przerabialiśmy ją dziesiątki czy setki razy. Pewną dozę innowacyjności wprowadzają wątki służby wojskowej i podmorskich przygód na Atlantydzie, jednak to tylko wyjątki potwierdzające regułę. Miller nie mocuje się tutaj tyle z mitologią pierwszego z superbohaterów, co w pierwszej kolejności ze sobą samym - jego próba przedstawiania originu Supermana jako przypowieści jest tak szeroko zakrojona, jak i nieudana. Niektórzy z nas dojdą do wniosku, że protagonistą tej historii wcale nie jest Kal-El, a po prostu sam scenarzysta, który staje na głowie, by gdzie tylko się da bombardować czytelnika swoim stylem. Mocno przebrzmiałym, koślawym i nader często ograbionym z kreatywności. 
Źródło: Egmont
Materiały promocyjne szumnie zapowiadały, że Superman. Rok pierwszy to historia, w której tytułowy bohater jednocześnie będzie uczył się heroicznych powinności i człowieczeństwa. Sęk w tym, że Clark Kent raz po raz zachowuje się jak nieopierzony podrostek, momentami pozbawiony piątej klepki. Widać to najlepiej na przykładzie wątków miłosnych; nie wiedzieć czemu przyszły Człowiek ze Stali zakochuje się kolejno w Lanie Lang, syrenie i Lois Lane w taki sposób, jakby zupełnie zapominał o poprzedniej wybrance serca. To tylko jedno z następstw nieudolnego podejścia Millera do narracji - niektóre aspekty opowieści zwyczajnie rozpływają się w powietrzu, o innych przypomina nam się w najmniej spodziewanym momencie. Ten chaos jest tak daleko posunięty, że scenarzysta zapełnia tom scenami, w których Superman ratuje damy w opałach ze swadą godną harcerzyka. Miller nie ma odwagi, by przyznać, że rzeczywiście chce zaakcentować motyw gwałtu, dlatego też te sekwencje wypadają nadzwyczaj kuriozalnie. Jeszcze gorsza jest maniera twórcy, który pompuje w swoją opowieść niezliczone bon-moty i inne pompatyczne dyrdymały - w finałowym akcie nie będziemy już wiedzieć, czy wciąż chodzi mu o komiks, czy jednak Świętą Księgę. Koniec końców Millerowi coś się jednak udaje: odzierając Supermana z charakterystycznej dla niego niewinności autor zdołał sprawić, że niejeden z nas Człowieka ze Stali po prostu nie polubi. Nie może być inaczej, skoro heros zanudza nas na śmierć jeszcze jednym frazesem o kruchości ludzkiego ciała (takich kwiatków jest więcej - ten jeden odnoszący się do podwodnych wulkanów zapamiętacie na długo...). 
Stworzona przez Romitę Jr. warstwa graficzna faktycznie trąci sztucznością, jednak wyłącznie wtedy, jeśli weźmiemy ją za rozwinięcie zamysłu artystycznego Millera. Broni się ona jako osobne dzieło; zapadająca w pamięć, "kanciasta" kreska rysownika tym razem wypada przekonująco, nawet jeśli spotkamy tu problemy z perspektywą i bezpośrednio z nią związanymi zmianami wielkości pewnych obiektów. To styl, który dzieli w odbiorze - albo go z miejsca pokochasz, albo do końca lektury będziesz zastanawiał się nad tym, dlaczego młodociane postacie mają takie miny, jakby właśnie przystępowały do sakramentu spowiedzi.  Frank Miller nie sprostał ani oczekiwaniom cyklu wydawniczego DC Black Label, ani symbolice "roków pierwszych" - w końcu jego nowa opowieść to twórcze kłamstewko, przedstawiające losy Supermana na przestrzeni kilkudziesięciu lat. W zakończeniu tej historii Człowiek ze Stali łączy siły z Batmanem i Wonder Woman, tworząc tym samym Trójcę; ta pokraczna alegoria religijna to tylko jeden z wielu schematów, w których grzęźnie scenarzysta. Jest coś niebywale smutnego w tym, że artysta tego kalibru od lat nie może wyjść z artystycznej stagnacji, zupełnie nie pojmując, że komiksowa rzeczywistość wcale nie zatrzymała się jakieś 30 lat temu. Superman. Rok pierwszy nie sprawdza się więc nawet jako opowieść o genezie herosa w wersji przystępnej dla współczesnego odbiorcy - wcześniej wielokrotnie robiono to lepiej. Szkoda tylko, że zdaje się tego nie wiedzieć sam Miller. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj