The Zero Theorem ("The Zero Theorem") to pierwszy od lat film Terry’ego Gilliama utrzymany w charakterystycznym dla byłego członka grupy Monty Pythona retrofuturystcznym, dystopicznym stylu. To 3. i (jak sam mówi) ostatnia część serii filmów o totalitarnych państwach przyszłości po Brazil i 12 małpach. Tył książeczki zawierającej płytę DVD z filmem informuje nas, że to "najnowsza komedia Terry’ego Gilliama" – nie dajcie się jednak zwieść, The Zero Theorem to równie brutalny i przerażający film co poprzednie odsłony wyobraźni reżysera, jednak jak zwykle okraszony groteskowym humorem. Trudno jednak się zaśmiać w trakcie odkrywania sensu istnienia.
Bo przed takim zadaniem staje główny bohater, Qohen Leth (Christoph Waltz), który pracuje dla firmy Mancom przy "obliczaniu jednostek". Jest dość wrażliwy na dotyk, mówi o sobie w liczbie mnogiej, niechętnie wychodzi z domu i cierpi na ból istnienia (w końcu wszyscy umieramy). A co najważniejsze, najchętniej pracowałby w domu, gdzie mógłby czekać na telefon, który ma zmienić jego życie. Za poleceniem przełożonego, Joby’ego (David Thewlis), szef Mancomu (Matt Damon) zleca Qohenowi zadanie opracowania teorii wszystkiego. W praktyce polega ono na dopasowaniu wzorów, które ustalą, że wszystko jest jednym wielkim niczym. To, co początkowo idzie dość łatwo, zaczyna walić się na kawałki, im bliżej Qohen jest odkrycia największej tajemnicy wszechświata.
Jak już wspomniałem, Gilliam swój sens życia już dawno odkrył (a odpowiedzi możecie poszukać tutaj), stąd też traktowanie Teorii wszystkiego jako jego poszukiwania może seans zabić. Wydanie DVD to dla mnie okazja, by jeszcze raz przyjrzeć się dziełu Gilliama, uchwycić je z jakiejś innej strony, doszukać się innych rzeczy. I okazuje się, że poza płaszczykiem ontologicznym kryje się o wiele więcej, niż dostrzegałem za pierwszym razem. Zauważalna jest jak zwykle "głośność" świata Gilliama. Gdy Qohen wychodzi po raz pierwszy na ulice, atakuje go i nas ogromny hałas, multum świateł i reklam. Każdy chce coś sprzedać, reklamy są pseudospersonalizowane, a inne hologramy nakłaniają nas do dołączenia do Kościoła Batmana Zbawiciela. Ludzie tutaj tracą pieniądze na spadku akcji Facebooka, używają awatarów na swoich smartfonach i słuchają własnej muzyki na imprezach. Stroje (swoją drogą - fantastycznie zrobione) i scenografia to feeria kolorów i dziwnych, topornych kształtów. To dość specyficzny, możliwe, że najbardziej skomplikowany ze światów, które Gilliam do tej pory stworzył, ale to dlatego, że jest bliższy temu, który doświadczamy teraz. Niby zwyczaje są dość podobne, ale świat jest jakiś "bardziej" – może to spowodować przy pierwszym zetknięciu ból głowy, szczególnie że Brytyjczyk nie oszczędza naszego błędnika, stosując jak zwykle ujęcia pod dziwnymi kątami, ale ma to swój (mroczny) urok.
Tak czy inaczej - poszukiwania sensu istnienia trzeba odsunąć na dalszy plan. Na szczęście reżyser sam to próbuje zasugerować, dając widzom dość wyraźnie do zrozumienia, że teorii, nad którą pracuje Qohen, nie da się odkryć. Z drugiej strony po co poszukiwać odpowiedź na wszystko, skoro oznacza ona "nic"? Oczywiście powód jest dość trywialny, ale i bezczelnie pokazujący, jak działa dzisiejszy (jutrzejszy) świat. Co więc jest istotne dla Qohena? To, że owe poszukiwanie zmusza go do kontaktu z innymi ludźmi. Z czasem dotyk innej osoby nie sprawia mu bólu, na jego twarzy pokazuje się grymas uśmiechu, staje się bardziej człowieczy. W myśl Księgi Koheleta (do której nawiązuje imię głównego bohatera) wszystko jest marnością i przemija, więc trzeba z życia brać pełnymi garściami. Tego uczy się główny bohater i z tego wyciąga on najmądrzejszą lekcję. Oczywiście nawiązań do innych dzieł można doszukiwać się w każdym aspekcie, ale nie ma co psuć zabawy. Ważne jest, że jak zwykle to bywa w filmach Gilliama – jeden seans nie wystarczy.
Wydanie DVD oferuje materiały dodatkowe w postaci czterech krótkich dokumentów. Pierwszy i najdłuższy z nich to ogólny materiał o powstawaniu "Teorii..."; reszta to filmy o pracy z Terrym Gilliamem, o kostiumach i o scenografii. Każdy z nich to ciekawe dopełnienie filmu, szczególnie że twórca 12 małp jest filmowcem bezkompromisowym i niezwykle interesującym. Wszystkie dodatki mają napisy polskie.
Czytaj również: "Inferno", czyli kontynuacji "Kodu Da Vinci", opóźnione
The Zero Theorem nie jest może najwybitniejszym filmem Gilliama, ale wbrew temu, co może sugerować tytuł, do tego miana nie aspiruje. Więcej jest tu komentarza na temat świata niż próby jego poznania. Terry ma już ponad 70 lat na karku i jest prawdopodobnie mądrzejszy od wielu z nas (przynajmniej lubię tak myśleć), a dobrze jest zaufać staremu znajomemu, który najpierw nas bawił w Pythonach, a później straszył w swoich autorskich dziełach. Ja pomimo małych problemów z Gilliamowską stylistyką dostrzegam to, co chyba reżyser chciał przekazać. Jak sam jednak wspomina w dodatkach, chce, żeby każdy po seansie miał co innego w głowie. Powodzenia.
Wydanie DVD |
Dodatki: 4 krótkie dokumenty: o pracy z Terry Gilliamem, o filmie, o scenografii i kostiumach |
Język: angielski, polski (lektor) - 5.1 |
Napisy: polskie |
Obraz: 16:9 |
Wydawca: Gutek Film |