Praktycznie cały odcinek skupia się na przeprowadzanej przez głównych bohaterów operacji zniszczenia bazy Eros. W roli głównej bryluje ponownie Joe Miller. Z ponurego detektywa z pierwszej serii, przerodził się w prawdziwego kosmicznego kowboja. Dobrze też, że wrócił do swojej lekko sarkastycznej pozy z pierwszych dwóch odcinków. Nie włóczy się bez celu po bazie kosmicznej, tylko działa, rzucając przy tym kąśliwe one-linery. Bardzo fajna postać, której trudno nie lubić. Jeden z moich faworytów, wśród serialowych protagonistów. Godspeed to ponad pół godziny krwistego science fiction i piętnaście minut solidnego politycznego thillera. Oba segmenty zasługują na pochwałę, ale to gwiezdny spacer Millera i Diogo oraz sekwencje z Rocinante i Marasmusem stanowią najmocniejszy element bieżącego odcinka. Zostały wykonane z najwyższą starannością pod względem technicznym i fabularnym. Twórcom w obu tych wątkach udało się utrzymać napięcie do samego końca. Dawkowali nam emocje w umiejętny sposób. Ani na chwilę nie szli na łatwiznę z rozwiązaniami fabularnymi. Czym jest Marasmus? Czy Holden przekroczy granicę w wywieraniu presji na załogę tego statku? Jak poradzi sobie Miller podczas kosmicznej wycieczki? Co tak naprawdę dzieje się na Eros? Powyższe kwestie stanowiły esencję odcinka i wypełniły fabularnie cały epizod do ostatnich sekund. Tak dobrze rozpisane fabuły są raczej standardem w ambitnej telewizji, ale nie koniecznie w gatunku science fiction. Chapeau bas, panowie. Jednym z najlepszych momentów w Godspeed była z pewnością epicka scena, podczas której gigantyczny, mormoński statek Navoo opuszczał bazę Tycho. Pod względem technicznym to kolejny majstersztyk. Fabularnie ten wątek również został poprowadzony poprawnie. Okręt, będący dla mormonów miejscem świętym i uduchowionym, miał zostać wykorzystany do zniszczenia bazy Eros. Mocna koncepcja, zwłaszcza że jej autorem był sam Joe Miller, który w poprzednim odcinku odbył egzystencjalną rozmowę z jednym z duchownych. W bieżącym odcinku nie uświadczymy tym razem marsjańskich marines. Dostajemy za to dość duży i ważny segment na Ziemi. Avasarala wreszcie konfrontuje się z Jules-Pierre Mao. Trwająca gra pozorów między tą dwójką wchodzi na kolejny poziom. Dobrze, że obie strony wyłożyły karty na stół. Wszystko wskazuje na to, że wkrótce Errinwright zostanie otwarcie zdemaskowany i wątek politycznie ruszy mocno do przodu. Wcześniej ziemskie machinacje kontrastowały tempem z kosmicznymi wariacjami Holdena, Millera i innych. Tym razem różnic nie było widać. Oba wątki przyjemnie się uzupełniały, wnosząc bardzo dużo do fabuły serialu. Pod koniec odcinka produkcja zafundowała nam kolejny interesujący cliffhanger. Finalnie akcja bohaterów spaliła na panewce i stacja Eros przetrwała zderzenie z Navoo. To, że baza nie jest opuszczona, było już oczywiste w poprzednich odcinkach. Teraz dostaliśmy potwierdzenie. Co się w niej kryje? Zapewne pierwszy przekona się o tym Joe Miller, który przez krótką chwilę mógł zostać męczennikiem. Oczywiście każdy widz miał pewność, że sympatyczny detektyw jakoś wykaraska się z niefortunnej sytuacji, ale sama chęć poświęcenia życia dla młodego Diogo pozwala jeszcze bardziej polubić Millera. Podobno w długich, ambitnych produkcjach telewizyjnych zawsze najlepsze są drugie sezony. Można znaleźć pozycje, które potwierdzą tę tezę lub jej zaprzeczą. Fakt jest taki, że The Expanse jest teraz o wiele lepsze, niż było w pierwszym sezonie. Ma na to wpływ zarówno fabuła (zasługa książkowego pierwowzoru), jak i dobra realizacja (tutaj spory budżet zrobił swoje). Czwarty odcinek za nami i jest coraz lepiej. A liczymy na jeszcze więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj