Zacznijmy przewrotnie. Czy najnowszy odcinek The Expanse ma jakieś słabsze momenty, znacząco odstające od poziomu całości? Czy są to zbyt obszerne segmenty obrazujące wyrzuty sumienia Melby, która finalnie detonuje ładunek znajdujący się na statku należącym do Narodów Zjednoczonych? A może sceny z udziałem doktor Volovodov nie są tym razem tak istotne dla rozwoju wypadków albo Steven Strait – aktor portretujący Jamesa Holdena – ponownie nie staje na wysokości zadania? Czy powyższe motywy rzeczywiście nie działają jak należy i czy znacząco wpłynęły na jakość epizodu? Zdecydowanie nie! Jeśli nawet istnieje jakiś deficyt w wymienionych kwestiach, to jest on zupełnie niezauważalny, dzięki intensywności akcji i świetnie napisanemu scenariuszowi. Poza tym wszystko, co działo się w poprzednim odcinku, teraz staje się istotną częścią konstrukcji fabularnej - niezastąpionym komponentem wielkiej całości. Przybycie Ashforda na Behemtoha, rola Naomi wśród Pasiarzy, akcja Melby, dziennikarze na Roci, flota UN zbliżająca się do Pierścienia, szaleńcza szarża  Manéo – żadna z tych rzeczy nie zostaje pominięta w toczącej się historii. Okazuje się, że mały reboot z Delta-V był przemyślanym zagraniem wprowadzającym opowieść na kolejny poziom. Oczywiście kluczowym momentem epizodu jest pojawienie się Joe Millera. Sceny z jego udziałem generują pewną niepokojącą atmosferę. Mamroczący, zagubiony w rzeczywistości detektyw wywołuje konsternacje nie tylko u Jima Holdena. Twórcy nie dają nam odpowiedzi co do genezy pojawiającej się postaci. Kwestionują stan psychiczny kapitana Roci, mylą tropy, igrają z widzami pragnącymi jak najszybciej poznać odpowiedź co do istoty zjawiska, z którym zmaga się Holden. Thomas Jane szarżuje jako Joe Miller. Aktor, który według wielu jest jednym z tych drewnianych i mało utalentowanych wykonawców, zalicza bardzo dobry występ, bawiąc się swoją rolą. Jego wspólne sceny z Holdenem doskonale korespondują z klaustrofobicznym, nieco psychotycznym klimatem panującym na Rocinante. Dzięki temu twórcom udaje się zbudować gęstą atmosferę, charakterystyczną dla horrorów science fiction pokroju Event Horizon. Ten nastrój bliżej nieokreślonego zagrożenia przewija się z resztą we wszystkich wątkach. Odczuwalny jest on i na statku UN, na którym doktor Volovodov konfrontuje się z Melbą, i u Pasiarzy, gdzie pozornie sielankowa atmosfera eksploduje w ostatnich minutach. The Expanse już od kilku epizodów właściwie wykorzystuje swoje atuty. Oprawa audiowizualna, gra aktorska i przede wszystkim świetnie rozpisane sceny działają na korzyść budowanego pieczołowicie klimatu. Po raz kolejny warto pochwalić twórców, którzy zrezygnowali ze zbyt skomplikowanych i rozbudowanych historii na rzecz kilku powiązanych ze sobą wątków, które imponują intensywnością i nieszablonowymi rozwiązaniami. The Expanse ponownie serwuje nam końcówkę, od której włos jeży się na głowie. Od momentu wybuchu na Seung Un, akcja nie zwalnia nawet na moment. Każdy z toczących się wątków osiąga swoje apogeum. Pasiarze zostają postawieni pod numer, na Rocinante emocje sięgają zenitu, Holden rozgryza kwestie Millera, a Pierścień pokazuje swoją moc. Wszystko to dzieje się prawie z prędkością światła, ale dzięki wybitnej reżyserii i mądremu montażowi, widz nie gubi się w opowieści, a wręcz przeciwnie, nie może doczekać się już kolejnej sceny, kolejnego rozstrzygnięcia. W konkretnych momentach twórcy akcentują wydarzenia odpowiednią muzyką, a tam gdzie trzeba nadają ton przy pomocy zmyślnych motywów wizualnych (końcówka z poruszającymi się w zwolnionym tempie kroplami krwi). The Expanse dzięki trzeciej serii wchodzi do panteonu kultowych produkcji science fiction. Serial może spokojnie konkurować nie tylko z telewizyjnymi klasykami, ale też filmowymi superprodukcjami. Oglądając taki odcinek jak  It Reaches Out, nie da się oprzeć wrażeniu, że jesteśmy świadkami czegoś epokowego w popkulturze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj