Sam początek odcinka The Originals jest popisem twórców w negatywnym znaczeniu. Nie ma tu mowy o przemyśleniu czy dopracowaniu, są jedynie skróty, które mają pasować do danej wizji. Fakt, że Hope nagle ot tak pojawia się dokładnie w tym miejscu, gdzie Klaus zamierza odebrać sobie życie, jest absurdalny i pozbawiony sensu. Pomijam już niezgodność z tym, ile trwa przemiana wilkołaka podczas pełni księżyca, bo przecież dopiero co się przemieniła, a tu kolejna teleportacja - jest znowu człowiekiem i właśnie wtedy, gdy ma zareagować. Nie ma mowy też o emocjach, bo młoda aktorka za każdym razem nie jest w stanie przekonująco je pokazać lub jest źle prowadzona. Taki początek jest tylko przedsmakiem tego, jak bardzo zły jest to odcinek. Przez cały finał mamy to, co kilkakrotnie miało miejsce w różnych okolicznościach w The Vampire Diaries, więc jak ktoś oglądał, skojarzy schemat. Wiemy więc, że Klaus musi umrzeć, więc co daje nam Julie Plec i jej pomocnicy? Tyradę ckliwości, sentymentalizmu, kiczu i wypełniania odcinka pożegnaniami, które nie niosą ze sobą potrzebnej dawki emocji, a jedyne sztuczne przedłużanie czasu ekranowego do przygotowanej kulminacji. Wiem, że to finał, więc siłą rzeczy pewna doza nostalgii czy ckliwości jest wskazana, ale twórcy przekroczyli wszelkie granice, robiąc z relacji rodzeństwa coś, co trudno znieść. To szybko staje się nudne i puste. Nie niesie żadnej wartości rozrywkowej. Coś, co było zaletą całego serialu, staje się wadą jego finału. Najgorsze są jednak wątki poboczne, które wpisują się ponownie w trend pierwowzoru o wampirach, a nie to, co ten serial pokazywał przez cztery sezony. Z jednej strony jest zbyteczny i męczący wątek Freyi i jej żony, które chcą, aby Vincent został ojcem ich dziecka. Wszystko na siłę przedłużane sztuczną dramaturgią, która i tak doprowadza do przewidywalnego zakończenia. Biorąc pod uwagę fakt, że romantyczna relacja Freyi była najgorszym wątkiem sezonu (może i całego serialu?), a odcinek jej ślubu jednym z najgorszych w historii The Originals, trudno się więc dziwić, że ten trend jest utrzymany. Wątek poprowadzony fatalnie, bez krzty emocji, autentyczności czy sensu. Zasadniczo to jego zbyteczność w tym odcinku jest jeszcze bardziej bolesna. To takie odznaczenie z listy: fani chcą happy endu tej postaci, więc ją dostają. A patrząc na amerykańskie portale - oceniają to pozytywnie. Ja jednak nie mogę tego zrobić, bo jest to wątek niepotrzebny i źle zrealizowany. Solidny pomysł został ukazany w bezmyślny sposób, który nie ma za grosz wyczucia czasu (wszyscy smucą się Klausem, a ona tu o dzieciach gada...) i emocjonalnego znaczenia. Z drugiej strony mamy Rebekę i Marcela, których romans oczywiście musiał też doczekać się happy endu. Przesłodzone do granic możliwości i to bez tego, co czyni wątek romantyczny czymś pozytywnym i wywołującym jakieś emocje. Pustka i kolejny raz sztuczne zapewnianie bohaterom szczęśliwego zakończenia pomimo wcześniej wprowadzanie głupich przeszkód. Z wątków o podłożu romantycznym ponownie trafia w punkt relacja Klausa z Caroline. Nie wiem, co się stało z aktorami, że tak się zmienili po Pamiętnikach wampirów, ponieważ ponownie ich wspólne sceny ogląda się kapitalnie. Chemia pomiędzy nimi jest dostrzegalna, emocje są odczuwalne, a konkluzja, choć słodko-gorzka i ckliwa  (w tym miejscu, dzięki tej dwójce), ma sens i potrafi poruszyć emocje. To właśnie też pokazuje jedyną zaletę finału i jest nią Joseph Morgan, który błyszczy w tym odcinku. Pomimo tego, że dostaje fatalny i momentami przeokrutnie kiczowaty materiał, potrafi wyciągnąć z niego wiele, nadając wszystkiemu emocji, charakteru i przekonać nas, że oglądamy finalną przemianę Klausa w dobrego gościa. To jego talent tutaj wybucha na tle przeciętności, banału i przewidywalności. Oby aktor dostał jakieś dobre role, by się nie marnował. Ostatnia scena jest tym, co wywołuje najbardziej mieszane odczucia. Elijah decyduje się umrzeć razem z Klausem. Początkowo stwierdziłem, że to jednak głupie i przekombinowane, za bardzo w klimacie fanfika nastolatki, który Julie Plec i spółka zbyt często wprowadzali w Pamiętnikach wampirów. Jednak, jeśli by się nad tym tak zastanowić, ta decyzja ma sens. W końcu sensem życia Elijah było pilnowanie i ratowanie Klausa przed nim samym. Ich braterska więź staje się tym, co powinno mieć kluczowe znaczenie w tym odcinku kosztem bezdennie głupio przedstawionych wątków romantycznych. Ta relacja wybrzmiewa dopiero w ostatniej scenie, gdy możemy zrozumieć to i w pewnym sensie zaakceptować. Nawet jeśli Elijah powinien po prostu przeżyć i pilnować swojej bratanicy (co miałoby większy sens), niż tak oddawać życie. Z tego też powodu odczucia pozostają mieszane, a sama realizacja jednak to pogłębia. To jest ponownie przykład dobrego pomysłu, który na ekranie nie sprawdza się najlepiej. Nie mogę zarzucić aktorom namacalnego zbudowania emocji i poruszenia widza w jakimś stopniu, ale znowu zbyt dużo tu idealizowania śmierci i poświecenia, zbyt mało głębi, która w tej scenie powinna być obecna. The Originals to dobry serial, który potrafił pokazać, że nie trzeba krążyć w bagnie banałów i romantycznych relacji w stylu marzeń nastolatków, by opowiedzieć o wampirach. Tutaj zawsze była ważna relacja rodzinna, a miłość była na drugim, a nawet trzecim planie. To zmieniło się w bardzo złym finałowym sezonie, za który odpowiadała wspomniana Julie Plec. To tylko dowód, że jej podejście do opowiadania historii nie współgrało z tym, jak inne osoby dobrze rozwinęły ten serial. Jedynie potwierdziły, że pani Plec ma określoną wizję i grupę odbiorców, do których ja zdecydowanie nie należę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj