Najnowszy odcinek "The Walking Dead" na szczęście już nie eksperymentuje z „atrakcyjniejszą” formą przedstawienia fabuły, jak to było tydzień temu. Za to sięga wręcz do serialowych korzeni pierwszego sezonu, kiedy to grupa bez większych nadziei wędrowała do lepszego miejsca (teraz do Waszyngtonu). Ten ponury nastrój towarzyszy nam przez ponad pół odcinka. Kiedyś jednak miało to swój urok i klimat, teraz niestety czyni to serial po prostu nudnym. Żałoba po Tyreesie i Beth jest jak najbardziej wskazana, bez tego logika serialu całkowicie by upadła, ale czy nie dało jej się przedstawić w bardziej zjadliwy sposób? Drętwe dialogi i bezcelowość całkowicie oddają to, na jakim etapie znajduje się sam serial. Najbardziej załamanymi osobami w grupie są Daryl, Sasha i Maggie, a każda z nich radzi sobie z żałobą na swój sposób. O ile Sasha raczej irytuje swoją wrogą postawą wobec całego świata, o tyle Daryl i Maggie są całkowicie przybici stratą Beth. Rolę Hershela w dodawaniu otuchy, którego przez chwilę starał się imitować Tyreese, przejęła Carol. Doświadczona swoimi osobistymi przeżyciami, ma do tego prawo i zyskuje sobie sympatię. Szczególnie kiedy pociesza Daryla, który w końcu podąża za jej radą i pozwala ujść emocjom – te sceny mogły wzruszyć. Zupełnie inaczej rzecz ma się z Maggie. Sceny z blond zombie w bagażniku auta i zombie ze strzelbą w stodole mogą sugerować o jej myślach samobójczych. Wprowadza to trochę niepokoju i niepewności względem tej postaci. Choć odcinek „Them” stał pod znakiem depresji, żałoby i smutku, miał również ciekawsze momenty. Pojawienie się szwendaczy przed drzwiami stodoły, w której ukryła się grupa podczas burzy, było zaskakujące i przerażające. Taka horrorowata i klimatyczna scena dodała serialowi trochę grozy. Szkoda tylko, że tak niespodziewanie, jak zombie się pojawiły, tak niespodziewanie szybko skończyły się zmagania o utrzymanie drzwi stodoły przez grupę. Za szybko opadły emocje. [video-browser playlist="663189" suggest=""] Sześćdziesiąt jeden odcinków musieliśmy za to czekać na ikoniczne zdanie wypowiedziane przez Ricka: „We are the walking dead”. Zanosiło się na to od początku odcinka, kiedy wycieńczona grupa szła drogą ścigana przez zombie – te ujęcia aż prosiły się o taki komentarz. Jednak dopiero opowieść Ricka przy odgłosie bębniących o dach kropli deszczu to był odpowiedni moment na rozwikłanie tajemnicy tytułu naszego ulubionego serialu. Przemowa, choć nie była wielce podniosła czy patetyczna, na pewno nie zawiodła. Idealnie wpasowała się w moment w życiu, w którym znaleźli się nasi bohaterowie. Dziesiąty odcinek "The Walking Dead" był również bogaty w symbolikę i kwestie wiary: subtelnie pokazana jedna z egipskich plag (ścieżka z żabami), rozmowy o wierze (w Boga i ogólnie), Biblia na każdym kroku i ostatecznie cud w postaci zbawiennego deszczu. Podobne smaczki zawsze pasjonują fanów, ale tylko wtedy, kiedy są one podawane w rozsądnej ilości i nieprzedstawiane w niemal nadprzyrodzony sposób. Choć serial z zombie trudno nazwać realistycznym, to takie „cuda” jak burza i dosłownie zmycie przez nią szwendaczy zagrażających grupie (a chatka została nietknięta) są już przegięciem. Czytaj również: „The Walking Dead”: Świat Żywych Trupów Wygląda na to, że "The Walking Dead" jednak odbije się od dna i znajdzie punkt zaczepienia na kilka kolejnych odcinków. Oto pojawia się tajemniczy, podejrzanie zadbany „przyjaciel” o imieniu Aaron. To postać z komiksu, więc możemy być pewni, że akcja ruszy z miejsca i końcówka sezonu przyniesie nam wiele emocji i ciekawych wydarzeń.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj