Trupia otucha to kolejna powieść Dana Simmonsa, która, jak widać gołym okiem, powala swoją objętością. Jednakże ma w sobie coś, co sprawia, że będziemy chcieć przebijać się przez te 1200 stron. A co takiego? Przekonajcie się sami.
Dan Simmons jest personą świata literatury, której w zasadzie nie trzeba specjalnie przedstawiać. Dał się poznać czytelnikom jako pisarz, który potrafi po mistrzowsku łączyć fikcję, fantastykę, horror, kryminał i generalnie czego dusza zapragnie. Na dodatek potrafi do tego radosnego kalejdoskopu dodać tło historyczne.
Motywem przewodnim w Trupiej otusze są wampiry, ale takie inne niż te, do których przywykliśmy. Nie żywią się bowiem krwią, a ludzkimi emocjami i ich ulubionym zajęciem jest manipulowanie ludzkimi umysłami. W dodatku są na tyle wyrachowane, że raz do roku spotykają się na pewnej wyspie i robią podsumowania dokonań, przyznając sobie punkty i prowadząc swoisty ranking.
Bohaterów, jak nietrudno się domyślić, nie brakuje. Oczywiście, może to utrudniać lekturę, bo korowód postaci i wątków może być męczący. Nie ukrywam, że w czasie czytania miałam ochotę wziąć nożyczki i powycinać to i owo. No, ale sięgając tudzież pisząc tak monumentalne objętościowo dzieło, trzeba się z tym liczyć. Jednocześnie każdy z czytelników będzie miał możliwość wybrać swojego ulubieńca. Jeśli o mnie chodzi, to najbardziej do gustu przypadł mi Saul Laski.
Ten staruszek szuka swojego oprawcy z obozu koncentracyjnego, żeby dokonać na nim zemsty. Jest poza tym postacią dość ciekawie skonstruowaną i zapewniającą powieści polski akcent. Ale w sumie żadna to niespodzianka, gdyż Simmons nieraz pokazał, że nie obce są mu klimaty Europy wschodniej. Tu sięgnął po motyw dość oczywisty – obóz koncentracyjny. No, ale można to wybaczyć. Aczkolwiek moja psychika długo nie wymaże partii szachów. Każdy z głównych bohaterów ma swoją historię i ciekawie skonstruowaną osobowość. Co do drugiej strony barykady, to przyznam, że dawno nie czytałam tak dobrze napisanych czarnych charakterów.
Dużym mankamentem Trupiej otuchy jest jej objętość. W wersji papierowej, co tu dużo mówić, urywa nadgarstek i wymusza czytanie w domowym zaciszu, najlepiej przy stole. Miejscami pisarz przynudza i jak wspominałam, pewnych rzeczy mogłoby nie być, ale są to mankamenty, które można mu wybaczyć. Książka trzyma nas w atmosferze mroku i grozy konsekwentnie od początku do końca. Czasem miałam jednak ochotę złapać się za głowę w kwestii pewnych rozwiązań stosowanych przez pisarza, ale cóż… Od razu mówię, że czytelnikom mogą się nasuwać w pewnych momentach skojarzenia graniczące z wtórnością, z motywami Igrzysk Śmierci czy jednoosobowego komanda z Wejścia smoka.
Mnie osobiście Trupia otucha bardzo się podobała i jest to kawał dobrej rozrywki.