Już pierwsze minuty odcinka pokazują, że twórcy ani myślą uciekać od zaskakiwania widzów niespodziewanymi zgonami ważnych postaci. Na początku finału ginie Sharla Shepard, a widzowie poznają prawdziwe intencje Marty Frost. Szok i niedowierzanie? Nie za bardzo. Poprzednie epizody przygotowały nas na tym podobne rozwiązania. W tym momencie pojawia się jednak pytanie, po co było rozwijać postać Sharli, akcentując jej problemy osobiste i krnąbrny charakter, jeśli finalnie nie ma to żadnego znaczenia. Podobnie sytuacja wygląda z Marty, która również odchodzi do krainy wiecznych łowów. W przypadku tej postaci nie można jednak mówić o rozwoju charakterologicznym, bo w decydującym momencie wciąż nic o niej nie wiemy. Laureatka Oscara, Mira Sorvino, zdecydowanie zasługiwała na bogatszą fabularnie postać. Jej bohaterka co prawda w najistotniejszej chwili znajduje się w samym centrum wydarzeń, ale szkoda, że twórcy nie poświęcili wystarczająco czasu na pokazanie jej sposobu myślenia. W odróżnieniu od Sharli śmierć Marty ma jednak duże fabularne znaczenie z kilku powodów. Po pierwsze jest punktem krytycznym w całej intrydze, po drugie za spust, z zimną krwią, pociąga Joe. Bodajże pierwszy raz w serialu widzimy głównego bohatera w tak kontrowersyjnej sytuacji. Turner staje przed wyborem i decyduje się na morderstwo, jak sądzi, w imię wyższego dobra. Później okazuje się że jego decyzja nie ma znaczenia, ponieważ nikt nie jest w stanie powstrzymać zbliżającego się ataku terrorystycznego. To rozwiązanie niweluje wagę jego wyboru. Joe zabija z zimną krwią leżącą kobietę i co z tego? Akcja toczy się zbyt szybko, abyśmy zatrzymali się przy tym problemie. Scena, podczas której spotyka się z Bobem w celu omówienia planu działania, jest dobrym zalążkiem czegoś ambitniejszego w tym temacie, ale finalnie pomaga jedynie zrobić kolejny fabularny krok, zamiast pogłębić ważne postacie. W pewnych momentach historia toczy się tak szybko, że trudno połapać się, co w danej chwili się dzieje. Można odnieść wrażenie, że przez całą długość sezonu, twórcy źle gospodarowali czasem ekranowym, przez co teraz muszą pędzić na złamanie karku i ciąć opowieść na potęgę, aby wszystko miało ręce i nogi. Skrótowość jest widoczna praktycznie w każdej chwili. Niestety w niektórych momentach pojawia się również chaos. Od spotkania Mae i Joego, przez kuriozalną scenę szpitalną, aż po kryjówkę w lesie, gdzie Turner rozprawia się z Marty. Twórcy, pisząc takie motywy, zapominają o płynącym czasie. Joubert w błyskawiczny sposób ze Stanów Zjednoczonych przenosi się do Mekki, gdzie bez większych problemów odnajduje i nokautuje Deacona. Wcześniej dzwoni do CIA, prosząc Turnera o przelew na konto. Wszystko idzie jak z płatka, misternie uknuty plan spala na panewce, a ci dobrzy, będący przed chwilą w czarnej dziurze, odnoszą wielki sukces. Kuriozalna jest również scena, podczas której Joe i Bob koordynują akcję Joubert. Na drodze staje im Reuel Abbott, który w ostatniej chwili odpuszcza, aby być z żoną w chwili jej śmierci. Czy mamy rozumieć, że cały międzynarodowy spisek, zakrojony na tak wielką skalę, zależny jest od życia osobistego pewnego oficjela z CIA? Gdzie pozostali wpływowi intryganci? Dziwić może również rozwiązanie wątku Boba. Postać pisano tak, aby do końca była dwuznaczna moralne. W poprzednim odcinku sugerowano nam nawet, że Partridge przechodzi na ciemną stronę mocy. W finale dylematy te są całkowicie nieobecne. Ponownie kłania się skrótowość i pędząca z prędkością światła akcja. Wszystko to sprawia wrażenie, jakby twórcy serialu, wiedząc, że wraz z finałem produkcja dokończy żywota, chcieli jak najpełniej zamknąć opowieść. Produkcja będzie miała jednak drugi sezon, więc można było część wątków odpuścić, a nawet pozwolić sobie na kontynuowanie głównej intrygi w kolejnej odsłonie. Być może decyzja o przedłużeniu zapadła stosunkowo późno, stąd odstające od całości zakończenie. Joe w Rzymie prowadzi nowe, spokojne życie do czasu, gdy pojawia się Joubert, inspirująca bohatera do szukania zemsty. Ten, z sardonicznym uśmiechem, siada więc do komputera i bierze na cel Abotta. Dostajemy więc idealny zalążek nowej historii, gdzie role się zmienią i to Turner będzie łowcą. Trochę ponarzekałem w recenzji, skąd więc ocena 7/10? Mimo tych wszystkich głupotek fabularnych, Condor to świetna rozrywka oraz doskonały odmóżdżacz i czasoumilacz po męczącym dniu. Analizując odcinek, skupiamy się oczywiście na tych wszystkich mankamentach, ale siadając do seansu, licząc na dobrą rozrywkę, nie zawiedziemy się. Powyższe wady nie rzucają się mocno w oczy, a tempo akcji, mimo że może przyprawiać o zawroty głowy, całkiem nieźle trzyma w napięciu. Dlatego też pierwszy sezon Trzech dni Kondora trzeba uznać za sukces i duchowego spadkobiercę 24. Miejmy nadzieję, że serial nie podzieli losu anulowanego niedawno Shooter i będzie mocną pozycją w telewizyjnej ramówce, skierowaną do miłośników akcji bez zbędnego filozofowania.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj