Trzy dni Kondora: sezon 1, odcinek 10 (finał sezonu) – recenzja
Finał pierwszego sezonu Trzech dni Kondora to festiwal absurdów, skrótów fabularnych oraz błędów logicznych, ale i tak wypada całkiem ciekawie. Być może fantazja, z jaką twórcy podchodzą do rozpisywania poszczególnych wątków, stanie się znakiem rozpoznawczym i największą siłą serialu w kolejnych jego odsłonach.
Finał pierwszego sezonu Trzech dni Kondora to festiwal absurdów, skrótów fabularnych oraz błędów logicznych, ale i tak wypada całkiem ciekawie. Być może fantazja, z jaką twórcy podchodzą do rozpisywania poszczególnych wątków, stanie się znakiem rozpoznawczym i największą siłą serialu w kolejnych jego odsłonach.
Już pierwsze minuty odcinka pokazują, że twórcy ani myślą uciekać od zaskakiwania widzów niespodziewanymi zgonami ważnych postaci. Na początku finału ginie Sharla Shepard, a widzowie poznają prawdziwe intencje Marty Frost. Szok i niedowierzanie? Nie za bardzo. Poprzednie epizody przygotowały nas na tym podobne rozwiązania. W tym momencie pojawia się jednak pytanie, po co było rozwijać postać Sharli, akcentując jej problemy osobiste i krnąbrny charakter, jeśli finalnie nie ma to żadnego znaczenia.
Podobnie sytuacja wygląda z Marty, która również odchodzi do krainy wiecznych łowów. W przypadku tej postaci nie można jednak mówić o rozwoju charakterologicznym, bo w decydującym momencie wciąż nic o niej nie wiemy. Laureatka Oscara, Mira Sorvino, zdecydowanie zasługiwała na bogatszą fabularnie postać. Jej bohaterka co prawda w najistotniejszej chwili znajduje się w samym centrum wydarzeń, ale szkoda, że twórcy nie poświęcili wystarczająco czasu na pokazanie jej sposobu myślenia. W odróżnieniu od Sharli śmierć Marty ma jednak duże fabularne znaczenie z kilku powodów. Po pierwsze jest punktem krytycznym w całej intrydze, po drugie za spust, z zimną krwią, pociąga Joe. Bodajże pierwszy raz w serialu widzimy głównego bohatera w tak kontrowersyjnej sytuacji. Turner staje przed wyborem i decyduje się na morderstwo, jak sądzi, w imię wyższego dobra. Później okazuje się że jego decyzja nie ma znaczenia, ponieważ nikt nie jest w stanie powstrzymać zbliżającego się ataku terrorystycznego.
To rozwiązanie niweluje wagę jego wyboru. Joe zabija z zimną krwią leżącą kobietę i co z tego? Akcja toczy się zbyt szybko, abyśmy zatrzymali się przy tym problemie. Scena, podczas której spotyka się z Bobem w celu omówienia planu działania, jest dobrym zalążkiem czegoś ambitniejszego w tym temacie, ale finalnie pomaga jedynie zrobić kolejny fabularny krok, zamiast pogłębić ważne postacie.
W pewnych momentach historia toczy się tak szybko, że trudno połapać się, co w danej chwili się dzieje. Można odnieść wrażenie, że przez całą długość sezonu, twórcy źle gospodarowali czasem ekranowym, przez co teraz muszą pędzić na złamanie karku i ciąć opowieść na potęgę, aby wszystko miało ręce i nogi. Skrótowość jest widoczna praktycznie w każdej chwili. Niestety w niektórych momentach pojawia się również chaos. Od spotkania Mae i Joego, przez kuriozalną scenę szpitalną, aż po kryjówkę w lesie, gdzie Turner rozprawia się z Marty. Twórcy, pisząc takie motywy, zapominają o płynącym czasie. Joubert w błyskawiczny sposób ze Stanów Zjednoczonych przenosi się do Mekki, gdzie bez większych problemów odnajduje i nokautuje Deacona. Wcześniej dzwoni do CIA, prosząc Turnera o przelew na konto. Wszystko idzie jak z płatka, misternie uknuty plan spala na panewce, a ci dobrzy, będący przed chwilą w czarnej dziurze, odnoszą wielki sukces.
Kuriozalna jest również scena, podczas której Joe i Bob koordynują akcję Joubert. Na drodze staje im Reuel Abbott, który w ostatniej chwili odpuszcza, aby być z żoną w chwili jej śmierci. Czy mamy rozumieć, że cały międzynarodowy spisek, zakrojony na tak wielką skalę, zależny jest od życia osobistego pewnego oficjela z CIA? Gdzie pozostali wpływowi intryganci? Dziwić może również rozwiązanie wątku Boba. Postać pisano tak, aby do końca była dwuznaczna moralne. W poprzednim odcinku sugerowano nam nawet, że Partridge przechodzi na ciemną stronę mocy. W finale dylematy te są całkowicie nieobecne. Ponownie kłania się skrótowość i pędząca z prędkością światła akcja.
Wszystko to sprawia wrażenie, jakby twórcy serialu, wiedząc, że wraz z finałem produkcja dokończy żywota, chcieli jak najpełniej zamknąć opowieść. Produkcja będzie miała jednak drugi sezon, więc można było część wątków odpuścić, a nawet pozwolić sobie na kontynuowanie głównej intrygi w kolejnej odsłonie. Być może decyzja o przedłużeniu zapadła stosunkowo późno, stąd odstające od całości zakończenie. Joe w Rzymie prowadzi nowe, spokojne życie do czasu, gdy pojawia się Joubert, inspirująca bohatera do szukania zemsty. Ten, z sardonicznym uśmiechem, siada więc do komputera i bierze na cel Abotta. Dostajemy więc idealny zalążek nowej historii, gdzie role się zmienią i to Turner będzie łowcą.
Trochę ponarzekałem w recenzji, skąd więc ocena 7/10? Mimo tych wszystkich głupotek fabularnych, Condor to świetna rozrywka oraz doskonały odmóżdżacz i czasoumilacz po męczącym dniu. Analizując odcinek, skupiamy się oczywiście na tych wszystkich mankamentach, ale siadając do seansu, licząc na dobrą rozrywkę, nie zawiedziemy się. Powyższe wady nie rzucają się mocno w oczy, a tempo akcji, mimo że może przyprawiać o zawroty głowy, całkiem nieźle trzyma w napięciu. Dlatego też pierwszy sezon Trzech dni Kondora trzeba uznać za sukces i duchowego spadkobiercę 24. Miejmy nadzieję, że serial nie podzieli losu anulowanego niedawno Shooter i będzie mocną pozycją w telewizyjnej ramówce, skierowaną do miłośników akcji bez zbędnego filozofowania.
Źródło: zdjęcie główne: MGM Television
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat