Po zeszłotygodniowym wyjątkowo słabym odcinku, wszyscy spodziewali się kolejnego fabularnego trzęsienia ziemi. Niestety, tym razem obyło się bez tego. Mimo że niedociągnięcia i mielizny są coraz bardziej wyraziste, epizod 14 miał też kilka lepszych chwil.
Zacznijmy jednak od słabszych motywów. Wielu fanów formatu z pewnością czekało na jakiś obszerniejszy segment z naczelnym romantykiem Twin Peaks, Jamesem Hurleyem. Takowy wreszcie nastąpił. Motocyklistę spotkał niezaprzeczalny zaszczyt wystąpienia na scenie klubu Bang Bang. Pięknie zapowiedziany przez tego samego konferansjera, który wprowadził do Roadhouse Nine inch Nails, James wykonał utwór Just You, znany z drugiego sezonu Twin Peaks.
Występ Jamesa doskonale obrazuje poziom nowej odsłony serialu i uwypukla główny problem, z jakim zmaga się produkcja. Scena z drugiego sezonu, podczas której James wykonywał Just You w towarzystwie Maddy i Donny, była kiczowata, groteskowa, śmieszna i tandetna. A jednak… miała w sobie taki klimat, że nie można było od niej oderwać wzroku. Ten tygodniowy „wykon” Jamesa miał w sobie wszystkie wyżej wymienione rzeczy… oprócz wspomnianego klimatu. Obdarty z niesamowitego nastroju, który dominował w podobnych scenach wcześniej, występ był jedynie ckliwym i rzewnym utyskiwaniem pana po pięćdziesiątce.
Podobnie jest z całym nowym sezonem Twin Peaks. Serial nie ma tej niesamowitej estetyki, dzięki której umiejętnie balansował na granicy kiczu, nigdy jej nie przekraczając. W trzeciej serii niby wszystko jest na miejscu, jednak wydaje się że Lynch na przestrzeni lat zagubił gdzieś ten swój feeling, dzięki któremu poprzednie Twin Peaks było tak hipnotyzujące. Nowa odsłona absolutnie nie potrafi zahipnotyzować. Momentami frapuje, intryguje i wzbudza zainteresowanie, ale brak nastroju sprawia, że takie sceny jak wyżej omówiona stają się po prostu żenujące.
Całe szczęście bieżący odcinek to nie tylko słabe momenty. Dobrych motywów jest całkiem sporo. Miałem niezły ubaw już na początku odcinka, oglądając prawdziwe wejście smoka z braćmi Mitchum i Dougiem w roli głównej. Ten szaleńczy taniec był tak kuriozalny, że aż zabawny. Całkiem nieźle wypadła też scena rodzinna z Sonny Jimem na placu zabaw. Tutaj dużo dobrego zrobiło wyczucie operatora i gra świateł. Finalnie udało się wywołać całkiem nastrojowy klimat. Jak widać, Dougiego da się lubić. Aż strach pomyśleć, co będzie, gdy wróci prawdziwy Coop, a nam przyjdzie się pożegnać z tym, bądź co bądź, sympatycznym przedstawicielem ubezpieczeniowym. Wielu z pewnością uroni łzę... Inna sprawa, że jest coraz bardziej prawdopodobne, że dobrego Dale’a jednak nie uświadczymy w tym sezonie.
Nie zapeszajmy jednak i cieszmy się tym, co mamy. W bieżącym odcinku pojawia się po dłuższej przerwie zły Cooper i po raz kolejny pokazuje, jakim jest badassem. Siłowanie się na rękę, przejęcie władzy w niebezpiecznym gangu i zabójstwo zdrajcy – czy mogą być bardziej sugestywne motywy na zademonstrowanie twardego charakteru Pana C.? Zły Cooper jest wciąż najmocniejszą stroną nowego Twin Peaks. Sceny z jego udziałem są zawsze emocjonujące, trzymające w napięciu i klimatyczne. Dzięki długiemu segmentowi z tym wcielonym złem w roli głównej, bieżący epizod zdecydowanie zyskuje na jakości.
Zadrżałem, gdy na ekranie znienacka pojawiła się Audrey, w tej samej pozie i z tym samym czerwonym płaszczem, który pamiętamy z poprzedniego odcinka. Ta zeszłotygodniowa nieszczęsna scena na długo zostanie w pamięci widzów. Całe szczęście tym razem dialog między Audrey i jej mężem nie jest taki długi. Co więcej, jest bardzo interesujący. Podczas krótkiej wymiany zdań pojawia się kilka intrygujących i niepokojących motywów, mocno związanych z mitologią Twin Peaks. Fani niesamowitych teorii coraz częściej wspominają o tym, że Audrey niekoniecznie musi przebywać w naszej rzeczywistości. Wątek, który w poprzednim epizodzie spotkał się z tak wielką krytyką, tym razem zaskakuje zwięzłością.
Niestety w omawianym odcinku nie obyło się bez słabszych motywów. Doktor Jacoby i Nadine znów są zupełnie nieśmieszni i po prostu zbędni. Historia Normy i jej biznesowego męża pozbawiona jest całkowicie potencjału. Najgorzej wypada jednak spisek mający na celu otrucie Dougiego. Wynik tej intrygi jest łatwy do przewidzenia, przez co wątek dłuży się niemiłosiernie. Szkoda też, że tym razem tak mało czasu ekranowego dostaje najbardziej mroczna postać z trzeciego sezonu – Sarah Palmer. Scena z jej udziałem (pętla czasowa) jest ponownie bardzo niepokojąca – niestety tym razem nic z niej nie wynika. Podobnie wygląda również końcowy segment z Dużym Edem, choć tutaj monotonia wpływa pozytywnie na próbę sugestywnego nakreślenia sylwetki psychologicznej bohatera. Jego samotność zostaje dość ciekawie zobrazowana, a sam aktor też całkiem nieźle wywiązuje się ze swoich obowiązków.
Ach, ten trzeci sezon Twin Peaks. Ze świeczką szukać drugiego serialu, który wywoływałby takie kontrowersje. W momencie, gdy już wszyscy są przekonani, że reżyserskie dłuto Davida Lyncha stępiło się niemiłosiernie, dostajemy prawdziwy artystyczny armagedon. Czy więc prawdą jest to, co mówi wielu o celowym trollingu i bezlitosnym wodzeniu widza za nos? Trudno powiedzieć. Mimo krytycznego spojrzenia, ja wciąż niecierpliwie czekam na kolejne epizody, głównie dla tych nielicznych scen, gdzie powraca klimat, mrok i niepokój. W 13 odcinku jest ich jak na lekarstwo, więc liczę teraz na większą dawkę w epizodzie 14. I tak co tydzień… Shame on you, Mr. Lynch!