Trzeci odcinek rozpoczyna się długą, surrealistyczną, kosmiczną sekwencją z Dale’em Cooperem w roli głównej. Jednym słowem to, co tygrysy lubią (bądź nienawidzą) najbardziej. Jestem w stanie wyobrazić sobie gromkie „WTF!!!”, wydobywające się z gardeł przypadkowych widzów, którzy pomiędzy odcinkami swoich ulubionych seriali natrafili na to dziwactwo. Wytrawny miłośnik twórczości David Lynch nie będzie jednak zaskoczony. To standard w jego filmach. Jest to też kolejny dowód, że Twin Peaks ma z oryginalnym serialem niewiele wspólnego. Nowe dzieło trzeba traktować raczej jak 18-godzinny film Davida Lyncha, w którym występują bohaterowie z Twin Peaks. Takie spojrzenie pozwala złapać potrzebny dystans do obiektywnej analizy wydarzeń z ekranu. Ten długi, psychodeliczny segment jest co prawda ciężkostrawny, jednak nie pozbawiony klimatu i tajemniczości. Jest też doskonale zrealizowany. Lynch po raz kolejny udowodnia, że oprócz duszy artysty, posiada też świetny zmysł techniczny. Wyszło ciekawie i intrygująco. Oryginalne Twin Peaks było pozbawione tego typu motywów. Stanowią one głównie domenę jego filmów pełnometrażowych. Dlatego też fani reżysera powinni poczuć się podczas seansu trzeciego odcinka usatysfakcjonowani. Sekwencja ta, mimo że abstrakcyjna do bólu, przypomina bardziej Lost Highway i Mulholland Dr. niż nieudany Inland Empire. Jak się okazuje, u Lyncha od psychodelii do groteski krótka droga. Reżyser, w przeciągu kilku chwil zmienia ton opowieści. W swoim stylu, przechodzi od koszmaru do komedii. Dobry Dale wydostaje się z Chaty i rusza na podbój miejscowego kasyna. Niestety sprawia wrażenie dziecka, które dopiero co uczy się funkcjonować w społeczeństwie lub osoby z dość mocnym upośledzeniem umysłowym. Na dodatek przejmuje ciało niejakiego Douga. Zaskakujące jest to, że nikt z jego bliskich nie zwraca uwagi na dziwne zachowanie tego pana. Czy to kolejna abstrakcja Lyncha czy gigantyczna dziura logiczna?
fot. Showtime
Perypetie Dale’a/Douga to pierwszy moment, kiedy to zagorzały fan Davida Lyncha może spojrzeć krytycznie na jego nową produkcję. Twórca ewidentnie chce wprowadzić humor do nowego Twin Peaks, jednak nie za bardzo mu to wychodzi. To tylko preludium do koszmaru. Najgorsze ma miejsce w biurze szeryfa Twin Peaks. Spotykamy tam kilku starych znajomych. Występ większości z nich to porażka na pełnej linii. Sposób, w jaki reżyser Blue Velvet napisał postaci Lucy i Andiego woła o pomstę do nieba. Nigdy nie należeli oni do zbyt lotnych bohaterów, jednak wygląda na to że w przeciągu 26 lat przeszli jakiś straszliwy regres umysłowy. Rozumiem, że obie postaci miały być elementem komediowym w mrocznej produkcji, jednak ich perypetie są żałosne, tandetne i zupełnie nieśmieszne. W tym momencie można odnieść wrażenie, że włodarze Showtime popełnili gigantyczny błąd, zdając się całkowicie na wizję artystyczną Davida Lyncha. Twórca Dzikości Serca nieźle sobie radzi w kreowaniu mrocznego klimatu, ale już przy lżejszych scenach, tym razem zupełnie się nie sprawdza. Szczytem kuriozum jest cameo Michael Cera w roli syna Lucy i Andiego. Zrozumiałe jest, że jego postać miała być parodią jednej z klasycznych ról Marlon Brando, jednak zrobiono to tak nieporadnie, że aż dziw bierze, że to David Lynch jest odpowiedzialny za takie partactwo. Szkoda że włodarze Showtime nie nadzorowali odpowiednio produkcji nowego Twin Peaks. Być może udałoby się wyłapać takie „potworki” i w porę zaradzić katastroficznym rozwiązaniom fabularnym. Z drugiej jednak strony, Lynch miał zagwarantowaną niezależność artystyczną. Bez niej zapewne nie podjąłby się realizacji tego projektu. W ogóle wydaje się, że postaci z klasycznego Twin Peaks wpychane są do fabuły na siłę. Wygląda to tak, jakby Lynch musiał swoja historię wzbogacić o multum bohaterów, a zupełnie nie miał na to pomysłu. Finalnie dostajemy fabularną papkę, która po prostu nie trzyma się kupy. Dodatkowo rzuca się w oczy kulejące aktorstwo. Nie bez kozery aktorzy z oryginalnego Twin Peaks nie zrobili wielkiej kariery. Ich występy są zdecydowanie poniżej poziomu obowiązującego we współczesnej telewizji.
fot. Showtime
Warto też wspomnieć o szeroko komentowanym temacie braku muzyki. W czwartym odcinku, pierwszy raz pojawia się charakterystyczny motyw przewodni – Laura Palmer theme. Podkreśla on dość słabą scenę rozpaczy Bobbiego po zauważeniu zdjęcia Laury (naciągane, pretensjonalne, a przede wszystkim tragicznie zagrane). Jak do tej pory, było to jedyne muzyczne nawiązanie do klasycznego serialu. Moim zdaniem, lakoniczne wykorzystywanie klasycznych melodii jest rozwiązaniem celowym. Davidowi Lynchowi bardzo zależy, aby Twin Peaks: Return traktować jako osobną produkcję, a nie kontynuację kultowego serialu. Im mniej nawiązań, tym lepiej. Stąd oszczędna ścieżka dźwiękowa. Tyle narzekań. Całe szczęście odcinki numer trzeci i czwarty mają również niewątpliwe zalety. W momencie, gdy akcja wraca do wątku głównego, ton opowieści zmienia się całkowicie. Znów jest intrygująco i niepokojąco. Do akcji wkraczają kultowi bohaterowie z FBI. Gordon Cole, Albert Rosenfield i Denise Bryson robią naprawdę dobrą robotę. Wraca zły Dale, który jak do tej pory jest najciekawszą postacią w produkcji. Do serialu wkracza mrok, co widać zarówno w treści, jak i w formie. Tutaj David Lynch jest w swoim żywiole. Rozmowa agentów FBI z Cooperem wywołuje ciarki na plecach. Późniejszy dialog Gordona i Alberta na parkingu, ma świetną oprawę wizualną, przypominającą najmroczniejsze momenty z filmu Twin Peaks: Fire Walk with Me. Powraca temat błękitnej róży i tajemnica agenta Jeffiresa. FBI bierze się za sprawę tajemniczego pomieszczenia z pierwszego odcinka, a w Dakocie nadal trwa śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa. Tym podobne motywy stanowią siłę produkcji i dobry prognostyk na przyszłość. Opowieść nadal trzyma się kupy. Główny wątek ma w sobie klimat i wciąż intryguje. Niestety te słabe i nieudane momenty, dość znacząco wpływają na odbiór całości. Zarówno perypetie dobrego Dale’a jak i nieliczne występy postaci z klasycznego formatu niszczą nastrój, który buduje motyw przewodni.
fot. Showtime
Wygląda to tak, jakby Lynch miał pomysł na ciekawą opowieść, jednak umowa ze stacją zobowiązywała go do wprowadzenia multum wątków i postaci, na które zupełnie nie miał pomysłu. Poczucie humoru jest wymuszone, postacie rozpisane niewłaściwie, a krótkie wątki poboczne nie rozwijają się w interesujący sposób. Przed nami jeszcze 14 odcinków. Istnieje poważne zagrożenie, że nowy Twin Peaks okaże się piękną katastrofą. Na kolejny epizod trzeba jednak jeszcze trochę poczekać. Podobnie jak przed premierą pierwszego odcinka zupełnie nie wiadomo czego się spodziewać… Ten nastrój tajemnicy i niewiadomej działa na korzyść produkcji. Niewiedza intryguje i zaostrza apetyty. Osobom, które nie są usatysfakcjonowane tym, co do tej pory zobaczyli, polecam odświeżyć sobie filmografię Davida Lyncha. Po seansach Lost Highway czy Mulholland Drive łatwiej zaakceptować fantasmagorie tego twórcy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj