Tyrant okazał się być produkcją w niemal każdym względzie przeciętną. Gideon Raff napisał, a David Yates wyreżyserował bardzo obiecujący odcinek pilotowy, ale udział tych panów w realizacji kolejnych odsłon (szczególnie tego pierwszego) był znikomy. Garść różnych scenarzystów z rozczarowującym skutkiem próbowało rozwijać historię zaprezentowaną w premierze, a jedyne, co świetnie im się udało, to jej spłycenie i usilne upraszczanie wątków. W efekcie mamy do czynienia z serialem, który nie urzeka w żadnym aspekcie (nawet wizualnie - od czasu wymuszonego przeniesienia zdjęć do Turcji) i zamiast być ambitnym dramatem politycznym, jaki nam obiecywano, stał się znośną, acz do bólu banalną próbą odwzorowania "Ojca chrzestnego", tyle że na Bliskim Wschodzie.
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym winił jedynie osoby odpowiedzialne za fabułę i nie wrzucił również kamyczka do ogródka producentów i samej stacji FX. Ta opowieść miała spory potencjał i może nawet – poprowadzona w ten sam sposób – zostawiłaby po sobie pozytywne wrażenie, gdyby nie fakt, że w nikłym stopniu zadbano o rzetelną i autentyczną otoczkę świata przedstawionego. Oj, niełatwo było słuchać izraelskich aktorów zatrudnionych w Tyrant, których z uporem maniaka zmuszano do wypowiadania wszystkich kwestii po angielsku. Rozumiem, że jest wiedzą powszechnie znaną, iż Amerykanie i napisy nie idą ze sobą w parze, ale litości, to miał być poważny serial skierowany do bardziej wymagających odbiorców! Nawet The Last Ship nie poszedł na taką łatwiznę. Niby drobiazg, ale znaczenie ma przeogromne, bo sztuczność, jaka biła z każdego odcinka, była porażająca.
[video-browser playlist="633385" suggest=""]W finałowej fazie sezonu Barry Al-Fayeed planuje zamach stanu, aby obalić swojego brata z urzędu prezydenta (de facto dyktatora) Abbudin. Pomysł – raz jeszcze – niezły, ale wykonanie znów mizerne. Ponownie mamy do czynienia z kwestią, o której wspominałem w poprzednich recenzjach. Obsadzenie Adama Raynera w głównej roli to była tragiczna decyzja. Do tego stopnia, że zaczynam doceniać dokonania aktorskie Stephena Amella w Arrow! Kłótnia z żoną, śniadanie z rodziną i planowanie politycznego przewrotu? Nie ma znaczenia, bo sposób wypowiadania kolejnych linijek tekstu i wyraz twarzy Raynera pozostawał taki sam. Gdyby to był inny serial, o luźniejszej tematyce czy w rozrywkowej konwencji, nie zwracałbym na to większej uwagi. Ale Tyrant miał być czymś zdecydowanie więcej i zawiódł na całej linii.
Epizody 8. i 9. oglądało się jeszcze całkiem nieźle, ale cały wysiłek zbudowania obiecujących podwalin pod odważny ostatni akt został niestety boleśnie stłamszony. Zastanawiałem się, kiedy wątek wprowadzonej nagle do scenariusza roztrzepanej cioci również przyczyni się do dalszego niszczenia obrazu całości. Zaatakował oczywiście w finale. Nie pomogło także przedstawienie Stanów Zjednoczonych jako nastolatka z humorkami, który wręcz groteskowo w ostatnim możliwym momencie wyciąga z rękawa "analizy" sugerujące wycofanie się z planowanego zamachu stanu, do tej pory przez nie sfinansowanego i wspieranego. Ich powrót do gry zaprezentowano w sposób równie śmieszny. Ten odcinek tak bardzo kulał na tylu poziomach, że przestało mi kompletnie zależeć, czy plan się powiedzie, czy nie. Choć z drugiej strony Rayner zniechęcił mnie do siebie na tyle skutecznie, że byłem skłonny kibicować Jamalowi. On przynajmniej wzbudzał jakieś emocje, a Ashraf Barhom przyzwoicie zagrał nieprzewidywalnego, zagubionego i trochę przerysowanego bliskowschodniego władcę.
Czytaj również: "Synowie anarchii" - Kurt Sutter o występie Lei Michele
Tyrant to największe rozczarowanie telewizyjnego lata i obecnie najsłabsza pozycja w ramówce FX. Jest po prostu niechlujną imitacją poważnego i ambitnego dramatu; szczerze mówiąc, jestem zdumiony, że Howard Gordon wypuścił w świat coś tak niedoskonałego. Mam nadzieję, że 2. sezon nie powstanie.