"Ugotowany" to kolejna bardzo dobra rola Bradleya Coopera. I, co ważniejsze, także bardzo dobry film.
Opis i zwiastuny filmu „
Burnt” budziły niespecjalne skojarzenia: ot, będzie kolejne romansidło wzbogacone o furiackie zachowania szefa kuchni, które na co dzień można obserwować w popularnych programach telewizyjnych. Nic bardziej błędnego - już po kilku pierwszych scenach staje się jasne, że widza czeka interesujące kilkadziesiąt minut w kinie.
Fabularnie nie należy co prawda spodziewać się zaskoczenia. To klasyczna w formie opowieść o człowieku próbującym odbudować się po upadku, kolejnych etapach tworzenia nowego życia w rozdarciu pomiędzy ambicją a (skrywaną) potrzebą akceptacji. W odpowiednim momencie przeszłość uderza i zagraża marzeniom… a resztę każdy może sobie sam dopowiedzieć. Diabeł jednak kryje się w szczegółach i taką historię można przedstawić za pomocą klisz albo też spróbować opowiedzieć ją w zajmujący sposób. W przypadku „Ugotowanego” jest to ten drugi przypadek.
[video-browser playlist="746253" suggest=""]
Duża część filmu dzieje się w restauracyjnej kuchni, ale nawet gdy bohaterowie zdejmują fartuchy, to zwykle i tak gdzieś w tle pojawiają się elementy związane z jedzeniem: a to rozmowa toczy się u konkurencji, a to na giełdzie żywności, a to podczas rodzinnego śniadania. W efekcie nieodłącznym elementem obrazu jest widok najróżniejszych potraw: składników, ich smażenia, gotowania, przyprawiania, dekorowania, próbowania, mieszania… i wszystkich pozostałych procesów, których efektem jest gotowe danie. Czasem nawet na końcu je ktoś je!
Rezultat jest zgodny z przewidywaniami: im dłużej trwa „
Burnt”, tym bardziej cieknie ślinka, a kiszki zaczynają grać marsza. I nie przeszkadza nawet, że czasami gotowe potrawy są w mikroskopijnych porcjach i fikuśnie podane. Wszak mówimy o restauracji walczącej o trzy gwiazdki Michelina - szyk musi być!
Gdy jednak oko kamery nie patrzy na jedzenie, to do głosu dochodzą aktorzy. Bardzo dobrze wygląda współpraca wcielającego się w głównego bohatera Bradleya Coopera i partnerującej mu, aspirującej do roli szefa kuchni, postaci Sienny Miller. Rozgrywanie relacji między tym dwojgiem napędza film, ale jednocześnie udało się uniknąć popadnięcia w banał – nawet jeśli częściowo eksploatują zgrane motywy fabularne i romansowe. Po części wynika to ze scenariusza i reżyserii, ale więcej zasług należy przypisać ww. aktorom, którym udało się uniknąć pretensjonalności, a w zamian zaoferować dużą dawkę naturalności.
Wśród obsady należy wyróżnić także Daniela Brühla, który dobrze wywiązuje się z odrobinę tragicznej roli. Reszta pojawiających się na ekranie mniejszych lub większych gwiazd (m.in. Uma Thurman, Emma Thompson, Alicia Vikander czy Omar Sy) pełni zwykle epizodyczne, choć przeważnie istotne fabularnie zadanie.
Film nieco mylnie klasyfikowany jest jako komedia… prawdopodobnie dlatego, że wymyka się prostym kategoryzacjom i czerpie z różnych gatunków. Owszem, można się przy nim ociupinkę uśmiechnąć, ale to raczej nie powinno przesądzać o jego charakterze. Równie wiele jest z dramatu czy filmu obyczajowego.
Największą zaletą „
Burnt” jest umiarkowanie, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Reżyserującemu Johnowi Wellsowi udało się znaleźć złoty środek pomiędzy wieloma aspektami. Na przykład między bohaterami rodzi się uczucie, ale jest pokazane subtelnie i nie wysuwa się na pierwszy plan. Poszczególne klocki fabularne są umiejętnie wsuwane na właściwe miejsca, czego efektem jest interesująca historia i równie zajmujący obraz głównego bohatera. To kino dość lekkie, ale niepozbawione odrobiny refleksji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h