Vagrant Queen na papierze może wydawać się serialem z potencjałem. Inna galaktyka, wiele różnych ras kosmitów (tworzonych dzięki magii charakteryzacji) i królowa planety uciekająca przed złą Republiką. W tym czasie zajmuje się ona zbieraniem złomu i mniej legalnymi zajęciami, by jakoś związać koniec z końcem. Jasne, trochę to brzmi sztampowo, ale przecież to tylko punkt wyjścia do historii, więc powinno wystarczyć. Szkoda, że tak nie jest. Scenariusz tego odcinka to wszelkiego rodzaju oklepane klisze fabularne poganiane schematami, a wszystko w sosie totalnego kiczu. Czasem można odnieść wrażenie, że scenarzysta bardzo chciał tworzyć samoświadomą opowieść z dystansem, opartą na one-linerach, nawiązującą stylistyką do lat 80. i tego wszystkiego, co charakteryzowało stare seriale sf. Jest to znowu coś, co na papierze wygląda interesująco, a w praniu jest diabelnie niestrawne. Przez to, że w scenariuszu wszystko idzie po linii najmniejszego oporu, dialogi, które miały być kąśliwe, brzmią kuriozalnie i sztucznie. Rozwój historii, kształtowanie postaci, twistu i budowa czarnego charakteru - to tyczy się praktycznie każdego elementu, nawet okazjonalnych efektów specjalnych. Bohaterowie to same chodzące stereotypy - są nudni, ich specyficzne zachowania są oczywiste, a interakcje, które miały bawić i ekscytować, rażą sztucznością i banałami. Dotyczy to przede wszystkim głównej bohaterki, typowej buntowniczki, która nie chce zostać królową. Ostatecznie przejdzie przemianę i uwolni galaktykę. Miała być to panna z pazurem, one-linerami i dowcipem, ale przypomina zabawę w cosplay. Ba, nawet w fanowskich filmach aktorsko prezentuje się to o niebo lepiej. Nie ma tu charyzmy, jakichś emocji i wiarygodności. Co ciekawe - dostrzegam schemat stacji Syfy, która kształtuje centralne bohaterki swoich seriali w taki sam sposób. Istne deja vu, z różnicą taką, że w wielu poprzednich aktorki wyciągały z tego więcej. Jej przeciwnik wywołuje jedynie salwę śmiechu, bo to wcielenie zła w klimacie: patrzcie, jaki jestem nikczemny i niegodziwy. Widać, że twórca tego serialu swoją kreatywność opiera na wadliwie tworzonych miksach ze znanych produkcji i nie czuć nic - ale to absolutnie - nic oryginalnego w tej produkcji (przekroczeniem granicy były odtworzone sceny ze zgniatarką śmieci ze Star Wars). A antypatyczne postacie to jedna z najgorszych rzeczy, jakie ten serial mógł zaprezentować.
fot. Syfy
+6 więcej
Budżet tej produkcji jest ekstremalnie niski. Momentami można odnieść wrażenie, że polska Korona królów przy tym to finansowa superprodukcja. Efektów specjalnych na poziomie połowy lat 90. jest może kilka, a wszystko rozgrywa się w ciasnych, klaustrofobicznych pomieszczeniach stacji kosmicznej. Scenografia jest nudna i oczywista, a okazjonalnych pomysłów kształtujących świat przedstawiony jest zbyt mało, aby miały znaczenie. To tyczy się też scen akcji, które są fatalnie zrealizowane na zasadzie: patrzcie, jakie te ujęcia są fajne, może nie zauważycie braku pomysłu i sensu. A już poświęcenie dla uratowanie bohaterów to jedna z najgorzej odtworzonych schematów filmowych w historii - nie ma w tym krzty logiki, gdy dana postać się zabija, bo nikt poza nią nie ginie, a para bohaterów patrzy jedynie, jak to wszystko ma miejsce. Kuriozum! Vagrant Queen to typowy serial tworzony jak najmniejszym kosztem - tak realizacyjnym, jak i fabularnym i aktorskim. W porównaniu do naprawdę przemyślanego i zabawnego Killjoys to jak porównać polskiego Wiedźmina do Władcy Pierścieni. Festiwal banałów, oklepanych klisz fabularnych, braku oryginalności i kreatywności daje męczący seans, który już po pilocie mówi wprost: szkoda czasu. Czuć podobieństwo do The Outpost, który jest przykładem serialu z niskim budżetem, za czym idzie spadek jakości produkcji. Biorąc pod uwagę dziwaczne sceny, kuriozalne kostiumy i absurdalne zachowania zbyt często Vagrant Queen przypomina niezamierzoną parodię gatunku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj