Steven Spielberg wykazał się bardzo dużą odwagą, biorąc na tapet musical West Side Story, starając się przebić kinową wersję z 1961 roku, która zgarnęła 10 Oscarów. Pierwsze co zrobił reżyser, to postanowił trochę uwspółcześnić ową historię, która jest niczym innym jak kolejnym wariantem opowieści o zakazanej miłości Romea i Julii. Szekspir stworzył tak uniwersalny dramat miłosny, że można przyłożyć go do każdego społeczeństwa, osadzić w każdym możliwym czasie i cały czas będzie on miał tak samo mocny wydźwięk. Nowy Jork, lata 50. Na ulicach tego wielkiego miasta dochodzi do walki dwóch gangów: Jetsów i Sharków. Pierwsi szczycą się mianem „prawdziwych” Amerykanów urodzonych na tej ziemi, drudzy zaś to imigranci z Portoryko. Jedni i drudzy walczą o godne życie, które chcą wieść wedle swoich zasad, przekonań i tradycji. Niezbyt tolerują odstępstwa od nich. Konflikt powoli narasta, a starcia obu gangów stają się coraz bardziej brutalne. W tym środowisku rodzi się miłość Marii i Tony’ego. Uczucie, które nie znajduje poparcia u żadnej ze stron konfliktu, ale młodej parze to nie przeszkadza. Przynajmniej początkowo. W społeczeństwie, w którym przyszło im dorastać zaczynają bowiem rosnąć coraz większe napięcia na tle rasowym co w pewnym momencie może stać się dla ich uczucia barierą nie do przejścia. Niby są to problemy Ameryki lat 50., ale czy na pewno? Spielberg pokazuje, że natura ludzka aż tak bardzo przez te 70 lat się nie zmieniła. Spielberg to mistrz i tym filmem tylko udowadnia swoją wielkość. Już od pierwszych ujęć widz zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia ze wspaniałą produkcją. Kadry, kolory, kostiumy, wnętrza, ulice Nowego Jorku, wszystko to przenosi nas do epoki już nieistniejącej, ale niezwykle żywej na ekranie. W odróżnieniu od wersji Jerome’a Robbinsa i Roberta Wise’a jest ona mniej teatralna, a bardziej filmowa. Reżyser jakby nieśmiało sięga po sceny taneczne, chcąc by były one widowiskowe, ale bardziej naturalne, jeśli w ogóle można tak mówić o scenach, w których ludzie nagle zamiast normalnie mówić zaczynają śpiewać i tańczyć. Spielberg nie chce przyćmić filmowego oryginału, ale tworzy, podobnie jak Tarantino w Pewnego razu... w Hollywood, pewien list miłosny do X muzy. Przywraca na duży ekran stare kino w nowej odsłonie. Dzięki wspaniałym zdjęciom Janusza Kamińskiego przypomina widzom, czemu chodzą do tych wielkich sal z białym ekranem, a nie zostają w domu na kanapie. Tony Kushner, twórca scenariusza do Monachium czy Lincolna, podszedł z wielkim szacunkiem do materiału źródłowego, wprowadzając pewne zmiany czy poprawki. Nie są one w żadnym momencie wymuszone czy nienaturalne dla opowiadanej historii. Widać, że Spielbergowi zależało na tym, by duch oryginału był obecny na ekranie. Jednak nie chciał też robić dosłownej kopi klasyku. Dlatego też postanowił część dialogów wygłaszanych przez Portorykańczyków zostawić w oryginale, by widz poczuł się tak, jakby stał z bohaterami na jednej z tych kolorowych ulic Wielkiego Jabłka.
fot. materiały prasowe
+6 więcej
West Side Story stoi przede wszystkim muzyką i utworami, które wielu z was zna, choć może nigdy wcześniej nie widziała tego filmowego klasyku. Są one bowiem chętnie wykorzystywane w popkulturze, która lubi czerpać ze swojego dorobku. Reżyserowi udało się takim utworom jak I Feel Pretty czy America dodać jeszcze więcej werwy i życia. A przy takich piosenkach jak Gee, Officer Krupke nawet podkręcić jeszcze bardziej humor. Do tego nowa choreografia oraz wspaniała muzyka sprawiają, że trudno jest usiedzieć na fotelu, ponieważ nogi same zaczynają widzowi chodzić. Spielbergowi udało się też zebrać wspaniałą młodą obsadę, w której prawie wszyscy idealnie pasują do powierzonych postaci. No, właśnie, prawie. Dla mnie największym zgrzytem jest Tony grany przez Ansela Elgorta. Jego bohater jest kompletnie pozbawiony charyzmy i jakiegokolwiek pazura. Nie wzbudza on u mnie żadnych emocji. Może i pięknie śpiewa i wykonywane przez niego utwory brzmią znakomicie, ale to niestety za mało. W zestawieniu chociażby z Rachel Zegler grającą Marię, jest to niestety bardzo widoczne. West Side Story jest znakomitym przykładem na to, że czasami robienie nowych wersji klasycznych filmów ma sens. Nie oznacza to, że od teraz już nie będziemy sięgać po wersję z 1961. Dostajemy bowiem dwa znakomite filmy, które możemy oglądać naprzemiennie. Dodatkowo cieszy mnie fakt, że Spielberg udowadnia ponownie, że ma jeszcze w sobie tyle reżyserskiej pary, by nas jeszcze nie raz zadziwić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj