Wojna z DRESZCZEM wchodzi w końcową fazę. Jedyne, co jeszcze Thomas (Dylan O'Brien) z przyjaciółmi musi zrobić, to odbić z rąk wroga uprowadzonego członka swojej ekipy - Minho (Ki Hong Lee). Jest on przewożony do ostatniego istniejącego miasta, gdzie w laboratoriach naukowcy z Teresą (Kaya Scodelario) będą próbowali z jego osocza uzyskać lek spowalniający rozprzestrzenianie się wirusa. To samobójcza misja, ale czego nie robi się dla przyjaciela. Początek filmu został przez reżysera Wesa Balla świetnie wymyślony. Widz od razu zostaje wrzucony w widowiskową scenę akcji odbijania jeńców z konwoju. Nie ma czasu na wytłumaczenie tego, co się dzieje, czy wprowadzenie. Jest akcja. Spektakularnie nakręcona i trzymająca w napięciu. Szkoda, że reszta filmu taka nie jest. Po obiecującym początku dostajemy nudne rozwinięcie i przewidywalny finał. Balans został źle rozłożony. Kilka scen akcji zostało utopionych w banalnych rozmowach i scenach, które sztucznie mają wywołać u widza smutek. Z założenia to miał być chyba film o poświęceniu, jednak jest ono pokazane bez grama emocji. Bohaterowie biegają, wygłaszają płomienne mowy, ratują siebie nawzajem, ale brak w tym sensu. Jakiejś głębszej prawdy. W ogromnej mierze to wina Balla, który miał dość czasu by zaprojektować sobie rozłożenie akcentów we wszystkich częściach trylogii, ale gdzieś się pogubił, stawiając bardziej na efekciarstwo niż samą historię. Postać Thomasa została wykreowana na zbawiciela. Człowieka krystalicznie czystego, który nie ulega emocjom w najbardziej newralgicznych momentach. Urodzony przywódca, za którym reszta dzieciaków uratowanych z labiryntu pójdzie w ogień. O ile świat, jaki wymyślił w swoich powieściach James Dasher, a pokazał na ekranie Ball, jest fascynujący, o tyle bohaterowie nie. Ich rozterki przypominają typowy serial młodzieżowy. Brakuje im charakteru. Nawet twisty, które rzekomo mają zaskoczyć widza, zmieniając cały bieg historii, są do bólu przewidywalne. Od początku wiemy, który bohater zmieni stronę konfliktu. Pytanie, jakie pozostaje, to - której minucie filmu to zrobi? Za dużo jest w tym filmie szczęśliwych zbiegów okoliczności, a za mało fajnych fabularnych rozwiązań, nieobrażających inteligencji widzów. W kilku miejscach odniosłem wrażenie, że reżyser po prostu chce jak najszybciej zakończyć dany wątek, by przybliżyć nas do nieuchronnego finału całej opowieści. Jedyna kreacja aktorska, która zapada w pamięć po seansie, to  Janson grany przez Aidan Gillen. Aktor świetnie sprawdza się w roli czarnego charakteru, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Jest przy tym bardzo opanowany. Kreacja podobna do Littlefingera z Game of Thrones, ale nie taka sama. Maze Runner: The Death Cure jest filmem, na który nie warto się wybierać, jeśli nie widziało się dwóch poprzednich części. Jest tu za dużo nawiązań i powrotów bohaterów, które dla osób nieznających historii będą mylne i niezrozumiałe. The Maze Runner był ciekawy. Niósł ze sobą pewną tajemnicę. Jednak jej rozwiązanie jest niesatysfakcjonujące. Seria obiecała dużo więcej, niż dostarczyła. Jedno jest pewne, za tymi bohaterami tęsknić nie będę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj