Wikingowie: Walhalla to serial Netflixa będący kontynuacją hitu Wikingowie. Czy daje rozrywkę na zbliżonym poziomie?
Wikingowie: Walhalla to serial utrzymany w tym samym stylu co oryginalni
Wikingowie. Showrunnerem jest tym razem
Jeb Stuart, a twórca oryginału
Michael Hirst pełni rolę zaledwie producenta. Również zakulisowa ekipa jest taka sama - na czele z większością reżyserów. Dlatego też wizualnie nowy serial sprawi, że fani pierwowzoru poczują się jak w domu. Mamy podobne podejście do opowiadania historii, scen batalistycznych i tego specyficznego sposobu mówienia, który był tak charakterystyczny dla serialu
Wikingowie. To zdecydowanie zaliczam na plus, bo nie ma sensu zmieniać tego, co było dobre. Pamiętajcie, że nawet ostatnie (fatalne!) sezony oryginału pod kątem konwencji i stylu trzymały ten sam poziom.
To wszystko działa trochę jak miecz obosieczny. Z jednej strony fani
Wikingów dostają to, na co czekali. Jednak z drugiej strony jest to też problem, ponieważ serial nie prezentuje odrębnej, przede wszystkim świeżej wizji na ten świat, która wykorzystywałaby brak ograniczeń Netflixa. Kwestia przemocy i nagości została potraktowana po macoszemu; w czasie walk tej przemocy nie ma obrazowo pokazanej, aż w jednej scenie ktoś sobie o niej przypomniał i nagle w sztuczny sposób zaserwowano nam kilka zgonów. Dekapitacje to za mało, by ukazać brutalność tego świata, a przecież wiemy, że
Wikingowie nie mogli iść za bardzo w tym kierunku przez ograniczenia telewizji. Sceny seksu zaś są tutaj zbyteczne i nic nie wnoszą.
Znów mamy powtórkę z rozrywki: po raz kolejny armia leci do Anglii po zemstę, a Kattegat jest centrum wszechświata. Sojusze i konflikty między wikingami rozgrywają się w taki sam sposób, bo ponownie opiera się to na walce pomiędzy braćmi. Zbyt dużo tych powtórek, a za mało nowych, kreatywnych pomysłów, które byłyby w stanie wykorzystać potencjał tematu. Nie mówię, że to jest jakaś mocna wada, bo jednak twórcy zdają sobie sprawę, co działało w pierwowzorze i na początek idą za ciosem w tym samym stylu. To wciąż jednak festiwal zmarnowanych szans. Nowe pomysły są wręcz przytłoczone przez to, co w
Wikingach było wałkowane non stop i często na lepszym poziomie.
fot. materiały prasowe Netflix
Problemem są też bohaterowie - ani Harald, ani Leif, ani tym bardziej Freydis nie są na tyle interesujący, charyzmatyczni czy dobrze zagrani, aby pociągnąć ten serial. To nie jest poziom Rollo, Ragnara i Lagerthy, którzy na początku nie imponowali, ale później stali się siłą
Wikingów. Tutaj wraz z rozwojem sezonu Harald wiele zyskuje i zdecydowanie może się podobać; ma potencjał. Wątek Freydis w postaci jej religijnej krucjaty jest... przeraźliwie nudny i pozbawiony klimatu, co jest zatrważające, bo gdy w pierwowzorze skupiano się na wierzeniach, ciarki same przechodziły po plecach dzięki mieszance wyśmienitej atmosfery, muzyki i fantastycznej wizji. Tutaj to wszystko wydaje się strasznie nijakie, ale nie przeczę, że Freydis przynajmniej ma aktorski potencjał, czego nie można powiedzieć o najsłabszej postaci serialu - Leifie. Sam Corlett (
Chilling Adventures of Sabrina) z wyglądu wydaje się wręcz stworzony do tej roli, ale jest przeraźliwie mdły, pozbawiony charyzmy, charakteru i sensownego rozwoju. To postać pozostawiająca w totalnej obojętności, której cechy to kilka zlepionych ze sobą ogólników. Nawet gdy w pewnym momencie idzie w ślad ojca, stając się wojownikiem niczym berserker, trudno uwierzyć w to, co widzimy na ekranie. Niewiele mówi, a emocjonalnie oferuje jedynie pustkę. Gdy w trakcie bitew traci przyjaciół, nawet nie jesteśmy tym poruszeni, bo aktor kompletnie nie sprawdza się w scenach wymagających emocji. Harald i Freydis mają dobre momenty, ale cały wątek Leifa jest na siłę. Zbyt wiele w nim sztuczności i braku pomysłu na to, by zaprezentować nam przede wszystkim człowieka.
Teoretycznie postacie drugoplanowe są dobrze osadzone w konwencji, a aktorzy robią, co mogą, by nadać im jakiś charakter. Emma, Olaf, Godwin czy Kanut to postaci wartościowe, które nigdy nie wychodzą z ram stereotypu. Czy to źle? Bohaterowie mają na tyle charyzmy, że nie ma to większego znaczenia. Niestety, nie znajdziemy tu ani ciekawego czarnego charakteru (jak wrogowie z pierwszych sezonów
Wikingów), ani też wyjątkowych postaci drugoplanowych, które zapadłyby w pamięć. Nie do końca jest to wina castingu, bo ci aktorzy grają role, które zostały w taki, a nie inny sposób napisane. Do stworzenia interesującej postaci wikinga trzeba coś więcej niż długa broda i waleczność w bitwie.
Nie przeczę jednak, że dobrze się ogląda serial
Wikingowie: Walhalla. Dla osób nieznających oryginału powielanie tych samych rozwiązań może być zaletą. Pierwsze odcinki z planowaniem wyprawy na Londyn i bitwą z pewnością Wam się spodobają, bo dostarczają dobrej rozrywki z niezłymi pomysłami. W wielu momentach czuć, że serial ma większy budżet - starcie w Londynie to zdecydowanie udowadnia. W takich momentach produkcja zapewnia wrażenia na dobrym poziomie. Szkoda więc, że po 4. odcinku tempo znacząco spada na rzecz religijnych krucjat Freydis i zakulisowych intryg na dworze. One nigdy nie wznoszą się ponad przeciętny poziom.
Największą nowością jest wątek jarla Kåre, czyli wikinga-chrześcijanina będącego totalnym fanatykiem religijnym walczącym z poganami. To sprawia wrażenie niewykorzystanego potencjału, bo choć postać jest prawdopodobnie najbardziej charyzmatyczna z całego serialu, wątek i jej motywacje nie mają możliwości wybrzmieć. Zbyt szybko doprowadzono do finału tego konfliktu. Pomimo tego, że finałowa bitwa o Kattegat w tym wątku to ponownie przyjemna rozrywka, która pod kątem kręcenia scen batalistycznych nigdy nie wchodzi na wysoki poziom najlepszych produkcji. Nie ma w tym nawet kreatywności najlepszych bitew z pierwowzoru.
Wikingowie: Walhalla to nie jest zły serial. I chociaż nie osiąga poziomu najlepszych sezonów
Wikingów, nie irytuje. Za bardzo to wszystko wydaje się przeciętne i pozbawione pazura, głębszej wizji i nutki szaleństwa, która sprawiała, że historia wikingów była zawsze tak wciągająca. Oczywiście, Lagertha, Ragnar i Rollo nie od razu byli tak świetnymi postaciami, ich jakość przyszła z czasem, więc skoro Netflix zamówił od razu 3. sezony, pozostaje nadzieja, że serial złapie wiatr w żagle.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h