Historia nakreślona przez Gregory oparta jest na prawdziwych postaciach i wydarzeniach angielskiej wojny domowej lat 1455-1485. Lancasterowie walczą z Yorkami o władzę nad Anglią, która w efekcie przypadnie Tudorom, czego wyżynające się strony nie są na szczęście świadome. Z merytorycznego, historycznego punktu widzenia, wszystkie wydarzenia odtworzone są z wiernością; postaci znane tylko z papierowych roczników historycznych zostają zgrabnie ożywione, a sam pomysł jest bardzo ciekawy. Cóż z tego, skoro książka napisana jest koszmarnie?
Główną bohaterką Białej królowej jest Elżbieta Woodville - piękna wdowa, której główną cechą jest perfekcyjność. Dla wymagającego czytelnika to pierwszy cios – bohater kreowany na idealnego powinien być przynajmniej zabawny. Niestety Elżbieta poza autoironią ma wszystko – urodę, ujmującą osobowość, ambicje i w dodatku od pierwszego wejrzenia rozkochuje w sobie przyszłego króla Anglii. Na pierwszych stronach ten bierze ją w sekrecie za żonę, a później nie wypuszcza z łóżka. Pierwsza część książki to więc tandetny romans, który od harlequinów różni się tylko okładką. Ma w sobie mniej polotu niż polskie komedie romantyczne, w dodatku napisany jest wyjątkowo topornym językiem. Aż trudno uwierzyć, że autorka, która ma tytuł doktora, jest w stanie bazować na tak małym zasobie słów. Namiętne pocałunki, wulgarne słowa, robić coś w sposób ujmujący, mieć kocie oczy, ciepłe spojrzenie, wzdychać ciężko – czytelnik ma wrażenie, że każda wypowiedź i zachowanie bohaterów są kwitowane na okrągło w ten sam sposób. Jeżeli autorka chciała napisać książkę dla niewymagających fanek romansów, to dlaczego dobudowuje do tego aurę wielkiego dzieła historycznego? Płacz i zgrzytanie zębów.
Gdy idealna i czystego serca, a dodatkowo obdarzona magicznymi zdolnościami, Elżbieta zostaję królową, akcja na szczęście odrobinę się rozpędza. Zaczynają się dworskie intrygi, stały szlagier konfliktu z teściową i pełnej zalet rodziny młodej królowej, która jako jedyna może być ostoją chwiejącego się państwa. Mimo jednak pozornego nawarstwienia spisków, w książce nic się nie dzieje. Król walczy z kolejnymi przeciwnikami, wraca, robi swojej bogobojnej królowej kolejne dziecko, później nadal walczy. I tak przez dwieście stron. Czytanie jest równie przyjemne co wizyta u dentysty. Bardziej nawet u takiego średniowiecznego, który wyrywał chorego trzonowca brudnymi obcęgami, tak by pacjent mógł później spokojnie umrzeć z powodu gangreny.
Nadzieję na kolejne obcowanie z prozą pani Gregory daje ostatnie sto stron, gdy nudny świat królowej się załamuje i musi ona walczyć o swoje dzieci. Wtedy dopiero jesteśmy w stanie dać książce zielone światło, niestety o jakieś trzysta stron za późno. Pod koniec powieści przenosimy się w końcu z nudnego romansu historycznego do prawdziwej, krwawej historii walki o władzę. Szkoda, że po tak obiecującej zmianie tempa lektura się kończy. Może kolejne pięćdziesiąt, sto stron mogłoby uratować odbiór Białej królowej.
Książka Gregory w polskim wydaniu jest reklamowana jako "idealna do filiżanki herbaty". Miłośnicy literatury wiedzą, że to zazwyczaj oznacza kryształową bohaterkę i nużącą fabułę. Wielka szkoda, że tak świetnie osadzona w autentycznych wydarzeniach historia została sprowadzona do jednowymiarowego obrazka namalowanego pastelami.