Wolny strzelec ("Nightcrawler") zagląda za kulisy tworzenia dzisiejszych mediów. "Jeśli jest krew, jest i pierwsza strona" - mówi jeden z bohaterów filmu Dana Gilroya. Reżyser nie zgrywa Aarona Sorkina - jego postaciom daleko do idealistycznych inteligentów z Newsroomu, a świat, który kreuje, jest utrzymany w mrocznej tonacji. To nie dziennikarstwo jako czwarta władza, to dziennikarstwo jako upadek moralności.
Polski tytuł wskazuje, że głównym bohaterem jest freelancer - dziennikarz niezwiązany ściśle z jedną redakcją, ale realizujący zlecenia dla wielu różnych mediów. W rzeczywistości jednak dosłowne tłumaczenie angielskiego słowa nightcrawler jest tutaj kluczowe. Tytułowy - jak moglibyśmy powiedzieć po polsku - nocny pełzacz to właściwie nie reporter w klasycznym tego słowa rozumieniu, ale po prostu ktoś, kto rejestruje wydarzenia, a następnie sprzedaje nagrania mediom. Ich obiektem zainteresowania są historie wzbudzające emocje: napaście z bronią w ręku, bójki, wypadki samochodowe czy kradzieże, miejscem pracy zaś są ulice miasta po zmroku. Nocni pełzacze są elementem charakterystycznym dla amerykańskich lokalnych serwisów informacyjnych, czyli tych, w których liczą się przede wszystkim nie starcia Kongresu z Białym Domem, a wydarzenia z miejsc bliskich samym widzom, dotyczące ich stanu, hrabstwa, miasta i dzielnicy. To właśnie one padły ofiarą największej tabloidyzacji, co potwierdza nie tylko wspomniany cytat o poszukiwaniu o krwi, ale także jedna z wypowiedzi wydawcy programu telewizyjnego, która jako idealny materiał opisuje "krzyczącą i biegnącą wzdłuż ulicy kobietę z podciętym gardłem".
[video-browser playlist="629243" suggest=""]
Tytułowym nocnym pełzaczem jest brawurowo zagrany przez Jake'a Gyllenhaala Louis Bloom. Dopiero rozpoczynający swoją przygodę w tym zawodzie Bloom szybko okazuje się być do niego stworzony. Wraz z nim odkrywamy mroczną stronę Miasta Aniołów i przyglądamy się funkcjonowaniu mediów, w międzyczasie będąc coraz ostrożniejszymi w opiniach dotyczących głównego bohatera. Gyllenhaal może i ma aparycję hollywoodzkiego pięknisia, ale każdą kolejną swoją rolą udowadnia, że nijak nie da się mu przykleić tej łatki. W Bogach ulicy wcielał się w prostego i przepełnionego testosteronem glinę, we Wrogu w mężczyznę borykającego się z własną tożsamością, a w Zodiaku w poddającego się obsesji na punkcie seryjnego mordercy rysownika. Tym razem jednak amerykański aktor rozwija się w stronę, którą widzieliśmy już w Donnie Darko. Jego Louis Bloom jest pracowity, inteligentny, ale jednocześnie ma wiele cech socjopatycznych. Im bliżej końca filmu, tym coraz mniejszą ochotę mamy na spotkanie z nim. Nawet jeśli wciąż wygląda jak - znacznie wychudzony, choć wciąż przystojny - Jake Gyllenhaal.
Zobacz również: Premiery kinowe weekendu - 21-23 listopada
Choć Gilroy zgrabnie pokazuje, jak działają dziś media, niczego nie obnaża. I to jest też właśnie największa bolączka Wolnego strzelca, przez którą trudno uznać film za szczególnie wybitny. Genialnej analizie charakterologicznej towarzyszy świetna warstwa audiowizualna oraz wypadająca w ostatecznym rozrachunku dość banalnie i przewidywalnie fabuła. W opowiadanej historii zabrakło nieco głębi i subtelności - podążanie za sensacjami to już przecież żadne novum. Z drugiej strony nie każdy film musi przemycać innowacyjne idee, a wciąż być wartym obejrzenia. Wolny strzelec w tę kategorię właśnie się wpisuje.