Film X-Men Geneza: Wolverine popełnił wiele kardynalnych błędów, które popsuły film. Jego "kontynuacja" (o tym za moment), czyli The Wolverine Jamesa Mangolda, poprawiła większość z nich, ale nie uchroniło to jednak twórców przed popełnieniem całej rzeszy nowych.

Pierwszą rzeczą, która zaskakuje podczas seansu  The Wolverine to fakt, iż jest to kontynuacja… oryginalnej serii o "X-Menach", a nie poprzedniego filmu, wspomnianego na początku wpisu. O "Genezie" twórcy zapomnieli równie szybko, jak główny bohater, który za sprawą wymazania pamięci pod koniec poprzedniego filmu, nie posiada żadnych wspomnień związanych z tamtymi wydarzeniami (pojawia się jedna słowna wzmianka, nawiązująca do historii z obrazu Gavina Hooda). Takie zagranie sprawia, że chwilę zajmuje oswojenie się z zaskakującą chronologią zdarzeń.

[image-browser playlist="579159" suggest=""]

Jednym z głównych problemów poprzedniej odsłony był fakt wprowadzenia zbyt wielu bohaterów, którzy zbyt szybko ginęli, by ich śmierć mogła wywrzeć jakiekolwiek wrażenie. The Wolverine cierpi zaś na wręcz odwrotną dolegliwość. Opowieść kręci się wokół członków jednej wpływowej japońskiej rodziny, której problemy zostają tu tak silnie zarysowane, że aż… spychają postać Logana na drugi plan. Jego historia w  The Wolverine jest mniej rozwinięta i bardziej naiwna niż to, co przydarza się rodzinie Yashida. Dziwnym jest ponadto fakt, że w filmie pojawia się jedynie dwójka (względnie trójka) mutantów.

Najnowszy rozdział sagi o superbohaterze to przeciągnięta opowieść, której celem jest chyba przekazanie widzowi prostego komunikatu: Japonia jest fajna. Do tego celu wykorzystywane są elementy, które stereotypowo kojarzą się z Krajem Kwitnącej Wiśni: samurajowie, ninja, Yakuza, kimona, pałeczki – artefakty państwa wyspiarskiego, które wymieni nawet małe dziecko. Plus za początek w Nagasaki i prominentne zaznaczenie charakterystycznej bramy – jedynego obiektu, który nietknięty zachował się, mimo bombardowań. Wartym wynotowania jest także fakt, iż znaczna część obrazu prowadzona jest w języku japońskim, co stanowi ciekawą odmianę od udawania, że wszędzie na świecie ludzie porozumiewają się po angielsku. Wszystkie te elementy sprawiają jednak, że jest to bardziej film o japońskiej rodzinie niż o samym Rosomaku.

Oczywiście poziom aktorstwa nie odbiega od poprzedników i Hugh Jackman jak zwykle sprawdza się w swojej roli wyśmienicie. Aktor ponownie ostro ćwiczył na siłowni, gdyż muskulatura Wolverine’a jest tym razem potężniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Szkoda jednak, że Hugh nie miał lepszego materiału do zagrania, bo takie sceny, jak własnoręczna operacja serca (sic!)   wołają o pomstę do nieba. Partnerujące mu aktorki nieźle spisały się w swoich rolach, choć trochę brak im wyrazistości. Każda z nich wydaje się jedynie pionkiem w większej grze,  aniżeli pełnoprawną postacią z krwi i kości. Nawet wątek Jean Grey wydaje się nieporadny, przesłodzony i prosty.

Film wchodzi na ekrany kin w zupełnie zbędnej wersji 3D. I choć zdjęcie okularów rzeczywiście powoduje różnicę, obraz nie posiada scen, które faktycznie zyskałyby na efekcie trzeciego wymiaru. Niestety nastały takie czasy, że bez tej technologii film się obejść nie może, nawet jeśli dla jej użycia brak jest jakiegokolwiek uzasadnienia.

Zdaję sobie sprawę, że za kanwę scenariusza posłużył prawdziwy komiks opowiadający o japońskiej przygodzie superbohatera, nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że twórcy lepiej by zrobili, gdyby wybrali bardziej angażującą historię. Jest ponadto jedna sekwencja (ta ze strzałami), która na kartach komiksu mogła sprawdzić się znakomicie (zwłaszcza, że jest bardzo plastycznie ukazana), aczkolwiek w kinie jednak wygląda już niepoważnie.

Największym mankamentem  The Wolverine są jednak dłużyzny i przestoje – zmora dzisiejszych blockbusterów. Jak gdyby twórcy musieli wypełnić rozbuchany ponad dwugodzinny czas trwania, niezależnie od tego czy mają jakikolwiek pomysł na tak długi metraż. Coraz więcej twórców łapie się w tę pułapkę, pokazując widzowi wydłużone, nic nie wnoszące sekwencje, kiedy wyraźnie widać, że ich wycięcie zwiększyłoby dynamizm opowieści, a co za tym idzie – przyjemność oglądania. Ponad dwugodzinny  The Wolverine niestety jest obrazem nieangażującym, a chwilami wręcz nudnym. Nie jest to film, do którego będzie się chciało wracać. Ba, to produkcja, która uleci z głowy już w kilka chwil po seansie. A choć jest lepsza od poprzednika, niestety wciąż nie oznacza to, że jest pozycją dobrą. A już na pewno nie taką, na jaką zasługuje tak znamienity bohater, jak Logan. Szkoda.

No to sobie ulżyłem! Nie wiem, dlaczego Logan nie ma farta do samodzielnych produkcji, jest to dla mnie zaskakujące i w sumie smutne. Na szczęście zawód spowodowany spędzeniem nieangażujących chwil z Wolverinem nie przyćmiewa moich nadziei związanych z kolejnym projektem z X-Menowego uniwersum, czyli obrazu X-Men: Days of Future Past. Ba, najlepsza scena  The Wolverine to właśnie ta po napisach – bezpośredni wstęp do "Days of Future Past". Co ważne – rozgrywa się ona w "dwa lata później" po końcówce "Wolverine’a", co wciąż daje twórcom możliwość kontynuowania samodzielnej wyprawy Logana. Do trzech razy sztuka?! Nie wiem, czy jest we mnie jeszcze tyle fanboya, by się o tym przekonać, jeśli rzeczywiście trójka kiedykolwiek powstanie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj