Zaczęło się od niefortunnych decyzji, że Penny i Leonard mogą się rozstać. Pociągnięcie tego tematu mogłoby być ciekawe. Zamiast tego zaserwowano nam chwilową dramę, aby szybko powrócić do starego ładu. Możliwe, że pomysł jednak powróci, bo pomiędzy serialową parą nie jest za dobrze. Najlepiej świadczą o tym słowa Lenny'ego: "Wspieram cię", szczególnie że mówi to w takich, a nie innych sytuacjach. Ta tania zagrywka sugerującą, że Leonard nie wie, jak się zachować, jakoś nie sprzyja humorowi.
Nie lepiej jest u innych. Bernadette szuka komiksu dla swojego męża, a pomaga w tym jej ulubiony sklepikarz, który akurat tego egzemplarza nie ma. Jakoś epizod ten nie zapada w pamięć, bo jest po prostu nijaki. Podobnie zresztą jak motyw Amy, która zyskała nowego adoratora. O ile jeszcze jego osoba jest całkiem ciekawa, tak wplątanie we wszystko Rajesha i Howarda pachnie sztampą.
Nie pomaga nawet sam Sheldon! Jego ciągłe starania o pójście do pracy, bo ma urlop, są jakieś takie... wymuszone. Aż sam się dziwię, że piszę te słowa, bo przecież doktor Cooper stanowił o sile całej produkcji, a w tym odcinku jedynie męczy.
[video-browser playlist="634718" suggest=""]
Możliwe, że wydziwiam; możliwe, że mój humor nagle zniknął, ale ostatnie dwa odcinki Teorii wielkiego podrywu po prostu nie porywają. Wcześniejsze epizody w tym sezonie były dużo lepsze. Najprawdopodobniej jest to spowodowane brakiem poważnych zmian. Gdyby wprowadzono wreszcie jakąś kobietę dla Rajesha albo coś wydarzyło się w życiu Penny i Leonarda, całość wyglądałaby zgoła inaczej. Nikt nie lubi stagnacji, bo ona rozleniwia. Podobnie jest z sitcomami - utrzymywanie wszystkiego na jednym etapie, bez widocznych zmian, po pewnym czasie nuży. Trzynasty odcinek Teorii wielkiego podrywu padł właśnie tego ofiarą.
Liczę, że wszystko się ułoży, a serial odzyska swój dawny blask i sznyt. Wszak dwa słabsze odcinki jeszcze o niczym nie przesądzają.