W kategorii filmów cudnie efekciarskich i radośnie rozrywkowych 300 Zacka Snydera zajmuje wysokie miejsce obok choćby zeszłorocznego Pacific Rim Guillermo del Toro. O sukcesie obrazu z 2006 roku zadecydowało kilka czynników. Pierwszym z nich był wybitny komiks, na podstawie którego powstał. Frank Miller napisał świetne dialogi, połączył kipiącą testosteronem opowieść o męskim braterstwie broni z historią mężnych Spartan, dla których największym honorem była śmierć w boju. Jego król Leonidas był odważny, bezczelny i miał cięty język - idealny materiał na filmowego bohatera perfekcyjnie zagranego przez Gerarda Butlera. Charakterystyczna forma graficzna komiksu narzuciła zaś filmowi świeży wygląd (nie brakuje scen dokładnie odwzorowujących te z kart dzieła Millera), a teledyskowy montaż, nagminne slow motion, hektolitry przelanej krwi i dopracowane sceny walk tylko potęgowały zachwyt. Wszystko tu było przerysowane, ale wciąż w granicach tolerancji.

Snyder nakręcił świetny film. Owszem, wprowadził sporo zmian, w tym wiele na gorsze (fantastyczne bestie), ale też niektóre na lepsze (rozbudowanie wątku politycznego w Sparcie). Jego sukces wiązał się zaś przede wszystkim z bardzo kurczowym trzymaniem się materiału źródłowego i czerpaniem z niego pełnymi garściami wszystkiego, co w nim było najlepsze. W przypadku kontynuacji (która w zasadzie nią nie jest, bo rozgrywa się częściowo przed, a częściowo w trakcie wydarzeń widzianych w 300), Początku imperium, ani Snyder nie zasiadł na stołku reżysera, ani nie było komiksu, na którym można by się było wzorować.

Frank Miller wprawdzie napisał i narysował "Xerxesa", sęk w tym jednak, że dotychczas powstały ledwie dwa z zaplanowanych pięciu (a pierwotnie – sześciu) zeszytów. Nowy reżyser, Noam Murro, musiał więc radzić sobie sam. I sobie nie poradził.

300: Początek imperium usilnie stara się być tworem podobnym do poprzednika, stąd bliźniacza niemal fabuła, czyli historia garstki odważnych, która staje naprzeciwko potężnego agresora (tym razem na morzu), bliźniaczy niemal bohater, a więc krzyczący i wygłaszający płomienne przemowy wódz, bliźniacze wreszcie rozwiązania wizualne, ze wszechobecnym slow motion na czele. Tylko że ani starcie nie ma w sobie takiego tragizmu jak w 300, gdzie wiedzieliśmy, że wszyscy zginą, ani bohater nie urzeka nas swoją bezczelnością (Sullivan Stapleton jako Temistokles jest wyjątkowo bezpłciowy), ani efekty specjalne nie zachwycają, bo stanowią powtórkę z tego, co widzieliśmy. Choć powtórka byłaby jeszcze do zniesienia.

Największym problemem filmu Murro jest fakt, że zupełnie bez wyczucia spotęgowano w nim wszystko, co widzieliśmy w 300. Jeżeli u Snydera Michael Fassbender skakał na przeciwnika, wybijając się z pleców kolegi, tutaj Ateńczyk robi to samo, ale rzuca się z urwiska. Jeżeli wcześniej sekwencje w zwolnionym tempie trwały minutę, tutaj przedłużono je do pięciu. Dodajmy do tego przedziwną i żenująco wyglądającą szarżę na koniu między potrzaskanymi i płonącymi statkami oraz scenę seksu, która przejdzie do historii jako najbardziej wymuszona w dziejach kina, a otrzymamy film po prostu kiczowaty. Choć najbardziej irytujące, oprócz kiepskiego aktorstwa (postacie drugoplanowe są fatalne), były ciągłe retrospekcje/opowieści z ociekającą patosem narracją z offu.

Nie wspominajmy nawet o fakcie, że dramatyzm filmu w dużej mierze opiera się na wątpliwości, czy po śmierci Leonidasa Sparta dołączy do wojny przeciw Persom. Wątpliwości, którą rozwiało już zakończenie 300.

Mamy więc do czynienia z wielkim rozczarowaniem, bo i nadzieje były wielkie. Noam Murro nakręcił swój film bez wyczucia; myślał, że jeżeli wrzuci do niego to, co Snyder, tylko więcej, to będzie lepiej. Efekt jest jednak odwrotny. 300: Początek imperium to nieciekawi bohaterowie, nieemocjonująca historia i nieświeża strona wizualna. Nawet Eva Green w zasadzie gra tylko i wyłącznie za pomocą groźnie zmrużonych oczu.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj