Za X-Statix stoją dwaj twórcy – jeszcze nie tak dobrze znani przez polskich czytelników, co świadczy o tym, że mimo obfitości na rynku komiksowym wciąż pozostają nam spore zaległości do nadrobienia. Z Michaelem Allredem, rysownikiem tworzącym w charakterystycznym pop-artowym stylu, nie jest jeszcze tak źle, bo mieliśmy chociażby wydanego niedawno – znakomitego zarówno pod względem scenariusza, jak i grafiki – Silver Surfera. Jednak fakt, że twórczość Petera Milligana znamy jedynie szczątkowo, dosłownie z kilku komiksów, wśród których jest tylko jeden w pełni autorski, czyli undergroundowy Skin, powinien boleć wielu komiksowych fanów. Peter Milligan to scenarzysta znany choćby z prowadzenia Hellblazera w jego końcowej fazie czy z jednej z najstarszych, choć nieco mniej znanych serii DC Vertigo, Shade the Changing Man. A mało znaną, komiksową perłą w jego dorobku jest superbohaterska Enigma, którą stworzył wiele lat temu wspólnie z rysownikiem Hellboya, Duncanem Fegredo.
Peter Milligan to autor poszukujący i zarazem uciekający od mainstreamowych wymagań, co świetnie widać właśnie na przykładzie X-Statix – to jedna z najsmutniejszych i zarazem najbardziej groteskowych superbohaterskich opowieści. Sam tytuł brzmi dla ucha polskiego czytelnika raczej obco, ale już X-Force zapewne nie. Ta ostatnia nazwa dotyczy jednej z drużyn marvelowskich mutantów z płynnie zmieniającym się składem i pod tym właśnie tytułem Peter Milligan przejął serię w 2001 roku od zeszytu numer 116. Tytuł X-Statix to tak naprawdę dużych rozmiarów spoiler, ponieważ ta nazwa drużyny zaczyna funkcjonować w serii od 129 numeru, który w niniejszym albumie jest ostatnim z zeszytów. To jednak są kwestie drugorzędne, bo najważniejsi w X-Statix są przecież bohaterowie i sama historia. I obydwa te elementy mogą być dla czytelnika regularnie czytającego superbohaterskie komiksy dużym zaskoczeniem. A może i wyzwaniem.
X-Statix to sami nowi bohaterowi, a ci z mutantów, których znamy, prawie nie pojawiają się w tej serii – mamy jedynie gościnny występ Wolverine'a i kilka razy wspomniany jest Charles Xavier. Co prawda nowy zestaw bohaterów to nic nowego u Marvela, ale tutaj, po pierwsze większa część z nich znika już ze sceny w finale pierwszego zeszytu, po czym jest zastąpiona nową grupą. Po drugie X-Statix to w równym stopniu historia superbohaterska, co opowieść o celebrytach. A dokładnie o tym, że ich życie jest nie do pozazdroszczenia.
Czytając fabułę o korporacyjnym uwikłaniu, o depresji poszczególnych członków grupy czy z innej beczki – o nieodzownym parciu na szkło, ma się wrażenie deja vu. Przecież skądś już to znamy. No tak, jeżeli nie czytaliśmy, to pewnie wielu z nas oglądało The Boys, czyli historię o superbohaterach (w tym przypadku powinno się używać tej nazwy w cudzysłowie) na usługach korporacji. Nie pasuje do nich w żadnym wypadku maksyma Spider-Mana o mocy i odpowiedzialności, bo chociaż moc różnego rodzaju co prawda posiadają, to cechuje ich przede wszystkim nieodpowiedzialność.
Rzecz w tym, że X-Statix ukazywało się, zanim Garth Ennis wziął się za tworzenie The Boys, a podobieństwo w wielu aspektach jest uderzające. Jednocześnie to mocno różniące się historie. Milligan jest bardziej melancholijny w wielu momentach, Ennis – jak to Ennis – bardziej dosadny. W efekcie częściej jest nam żal dziwacznej grupki z X-Statix, żyjącej w oderwaniu od rzeczywistości, jakby pogodzonej z losem, że w roli superbohaterów i zarazem celebrytów czeka ich gorzki koniec. Fatalizm i czarny humor przepełnia całą serię, a uczucie bezsilności udziela się w jakiś sposób czytelnikowi.
Nie jest łatwo przeczytać ten komiks za jednym podejściem, trzeba to sobie rozłożyć na kilka razy, bo tak naprawdę nie ma tu, cytując tytuł filmu Marka Koterskiego, nic śmiesznego. Knucie, zwalanie winy na innych, desperacja, uzależnienie, arogancja – to wszystko można przypisać grupce X-Statix. Jednocześnie widać, że uwikłali się w tę niewygodną sytuację może nie do końca ze swojej winy, choć z pewnością na własne życzenie. Dlatego też dochodzi w tej serii do wielu absurdalnych sytuacji, momentami rodem z filmów Barei. I owszem, to wszystko jest przerysowane i dociśnięte, ale nie na tyle, by uważać serię MIlligana za rodzaj superbohaterskiej parodii. Pop-artowe, proste ilustracje Allreda teoretycznie infantylizują całą tę opowieść i jej bohaterów, ale bliżej końca na twarzach poszczególnych bohaterów (a z pewnością u przywódcy grupy, Guya) widzimy prawdziwą desperację w byciu mutantem-wyrzutkiem, bo tyle tu znaczy być superbohaterskim celebrytą. A sam podtytuł Sławni i martwi bardzo dobrze podkreśla charakter serii, która praktycznie wyprzedziła swój czas i można ją śmiało uznać za jedną z najciekawszych i po prostu najlepszych w całym marvelowskim uniwersum.