Jack Malick (Himesh Patel) jest muzykiem, nikogo jednak nie obchodzą jego kompozycje. Mimo upływu lat nie udaje mu się odnieść żadnego sukcesu, nadchodzi więc dzień, w którym postanawia ostatecznie odłożyć gitarę. Wówczas przytrafia mu się osobliwy wypadek o skali, jak się okazuje, kosmicznej – cały świat na kilka sekund pogrąża się w ciemnościach, a Malick zostaje potrącony przez autobus. Gdy w końcu dochodzi do siebie po wypadku i wraca do domu bez przednich zębów, przyjaciele wręczają mu nową gitarę. Jack z wdzięczności postanawia zagrać i zaśpiewać uwielbiany i bardzo popularny utwór... Jest to Yesterday The Beatles. Przyjaciele nie mogą uwierzyć w to, jak piękną piosenkę wykonał Malick. To dlatego, że nigdy wcześniej jej nie słyszeli. Jack staje naprzeciw niepowtarzalnej szansy, by nie tylko ukazać nieświadomemu światu piękno muzyki jednego z największych zespołów w historii, ale także samemu odnieść muzyczny sukces. Skoro nie udało się z własnymi kompozycjami, trudno. Z Beatlesami na pewno się uda! I, oczywiście, udaje się. Nie wdrażając się w szczegóły fabularne, film to droga Jacka na szczyt, choć ten element jest tak naprawdę tłem dla... love story. Love story, które rozpoczyna się w sposób nieoczekiwany, bo oto okazuje się, że Ellie, przyjaciółka i wcześniejsza menagerka Jacka (Lily James), przez 20 lat darzyła go miłością, której ten nie odwzajemnił – Jack nie traktuje więc sukcesu jako narzędzia, które pomoże mu zyskać w oczach ukochanej, a jako cel sam w sobie. Niestety, film marnuje chyba wszystkie intrygujące pomysły, porzucając szanse na wyeksploatowanie naprawdę fajnych motywów, czyniąc z nich coraz mniej istotne tło, a skupiając się na miłosnym wątku, w którym chodzi jedynie o to, by Jack zrozumiał, że błądził. Szkoda. Film Yesterday żeruje więc na popularności beatlesowskich klasyków (tak, w filmie słyszymy jedynie the best of w aranżacji Malicka) – żeruje zupełnie jak jego główny bohater, bo przez zdecydowaną większość seansu nie czuć tu krzty autentycznej miłości do zespołu. Boyle’owi ewidentnie nie zależy na tym, by podpierać Beatlesami fabułę w bardziej artystyczny czy choćby romantyczny sposób. W pewnym momencie dociera też do nas, że ten film wcale nie opowiada o świecie, który odkrywa The Beatles - co samo w sobie mogłoby stanowić niezwykle emocjonujący wątek. Curtis i Boyle nie wypracowali żadnego sposobu, by pokazać nam, że świat bez Beatlesów był bardziej jałowy. Przeciwnie – mimo absencji tego i innych elementów (tak, „Żuczki” to nie jedyna popularna rzecz, która zniknęła z tej rzeczywistości) cały świat żyje... dokładnie tak samo. Jara się po prostu czymś innym. Wychodzi więc na to, że The Beatles nie wpłynęli w żaden istotny sposób na kształt późniejszej muzyki! To wielka porażka wyobraźni twórców, ale też obraza dla tych wielkich, znanych wszystkim utworów, które jak widać, zupełnie nic nie zmieniły. Co więcej, słuchacze przyjmują utwory Żuczków w wykonaniu Jacka z ogromnym entuzjazmem, muzyk szybko ląduje na samym szczycie, a to w istotny sposób neguje wartość wszystkiego, co stało za legendarnymi utworami – czyli właśnie zespołu The Beatles! Najwyraźniej ich osobowości nie miały zupełnie nic wspólnego z tym wielkim sukcesem, który mógłby powtórzyć każdy, mając do dyspozycji ten sam materiał. Yesterday skupia się na wątku miłosnym, nieudanych podejściach nieszczęśliwie zakochanej Ellie, a także na... sumieniu Jacka, który w końcu zaczyna czuć się nie fair wobec byłej menedżerki i całego świata. I być może byłoby to okej, gdyby nie okazało się tak prostym rom-comowym wątkiem, traktującym wszystkie oryginalne elementy jako fabularne wytrychy. Nie można jednak odmówić Yesterday uroku i poczucia humoru. Motywy rekompozycji i przypominania sobie przez Jacka tekstów piosenek, interakcje między postaciami, bardzo autoironiczny występ Eda Sheerana, wspaniała interpretacja Help!  (bohater, wykonując ten utwór, autentycznie woła o pomoc - były ciarki!), spora część żartów, a przede wszystkim absolutnie fenomenalna postać menedżerki Eda (a później Jacka), granej przez Kate McKinnon Mandi, która swoim do bólu szczerym, cynicznym i pragmatycznym sposobem bycia kradnie każdą scenę... Jest w tym filmie sporo prostego dobra, problem w tym, że po takim pomyśle i takich nazwiskach twórców nie sposób nie oczekiwać więcej. W czasie, gdy każdy innowacyjny pomysł na fabułę filmu jest na wagę złota, niemożliwością jest nie czuć ogromnego żalu i zawodu, gdy jeden z nich okazuje się tak beztrosko zlekceważony.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj