Akcja Ancillary Sword rozpoczyna się tydzień po wydarzeniach z poprzedniego tomu. Sytuacja w pałacu została opanowana, ale chaos dopiero się rozprzestrzenia, zbierając żniwo w całym imperium. A któż nadawałby się do jego powstrzymania jeśli nie (współ)sprawczyni całego zamieszania? Breq zostaje mianowana kapitan floty i wraz z okrętem "Łaska Kalr" wysłana przez Anaander Mianaai do Aothek: peryferyjnego układu zasymilowanego niemal sześć wieków wcześniej, w dużej mierze odciętego w wyniku "podziału" imperator. Czemu jest on taki ważny? Co Breq zastanie na miejscu? I czy będzie mogła zaufać komukolwiek, poza własnym statkiem i załogą? Nie będę ukrywał, że Ancillary Justice mocno przypadła mi do gustu: nie była to powieść doskonała, niemniej intrygowała konstrukcją świata, sposobem opowiadania historii, kreacją głównej bohaterki oraz niespiesznym tempem akcji, pozwalającym zarówno zbudować zarys polityki i filozofii stojącej za Imperium Raadch, jak i psychologii Breq, jej przeżyć i celów. W czym niewątpliwie zresztą pomagał fakt, iż scen bezpośredniej akcji było niewiele, zaś zasadnicza część powieści opierała się na refleksjach bohaterki oraz dyskusjach między postaciami. Zabójczy miecz niezbyt różni się pod tym względem od tomu pierwszego... problem w tym, że niekoniecznie jest to powód do radości. Nie owijając w bawełnę: ci, którzy ledwie przebrnęli przez Zabójczą sprawiedliwość, od kolejnego tomu prawdopodobnie odbiją się z hukiem. Zaś ci, którzy niecierpliwie czekali na rozwój konfliktu wokół Miannai, poczują się cokolwiek zdezorientowani. Zasadniczym problemem recenzowanej powieści jest jej konstrukcja. Pierwszy tom oferował stały, choć może nieco powolny, progres – mieliśmy wątek podróży Breq przeplatany fragmentami dotyczącymi losów "Sprawiedliwości Toren". W Zabójczym mieczu nie mamy już takiego rozbicia: dostajemy jeden, wyraźny wątek, z którym Leckie zwyczajnie sobie nie radzi: ekspozycja postaci (w tym wypadku załogi statku) rozciągnięta jest na niemal ćwierć objętości książki, a wszystkich postaci ważnych dla fabuły nie spotykamy, nim osiągniemy połowę powieści. Co gorsza, gdy już poznajemy danego bohatera, okazuje się, iż jego znaczenie dla powieści jest w najlepszym razie drugorzędne. Znany z poprzedniego tomu Seivarden, porucznik Ekalu i Tisarwat, członkowie poszczególnych kadr, mieszkańcy Aothek – wszyscy oni stanowią barwne i niewątpliwie ciekawe tło, ale ich rola jest niewspółmierna do miejsca, jakie zostaje im poświęcone, a i ich funkcja lustra odbijającego przekonania Breq jest cokolwiek problematyczna. Do tego dochodzi również strasznie irytujące podejście do niektórych wątków pobocznych, które albo nie znajdują rozwiązania, albo znajdują je w czołowym zderzeniu z logiką. Kwestia "nadzoru" imperator, tak ważna na początku, potem zwyczajnie się rozmywa, podobnie jak motyw SI stacji, rozwiązujący się mimochodem, by apogeum osiągnąć w postaci tłumacza Presgerów, będącego tak bezwstydnym MacGuffinem, że powinno się go aresztować za nieobyczajność. Kuleje również zakończenie, mocno ściśnięte i przyspieszone; o ile w Zabójczej sprawiedliwości ten model dał dobre rezultaty, tak tutaj sprawia wrażenie wykorzystanego na siłę, jakby trzeba było domknąć całość, bo zaczyna brakować papieru. No i najważniejsze: cały Zabójczy miecz jest niesamowicie redundantny w stosunku do pierwszego tomu: Breq przybywa na Aothek i nie rusza się z niego na krok, zamiast tego pakując się w problemy administracyjne, rozwiązując błędy w mikrozarządzaniu stacją kosmiczną, na boku jedynie odkrywając problem z kosmiczną bramą, w której nic-nie-powinno-być-a-jednak-jest.
Źródło: Akurat
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że cała ta administracyjna otoczka jest... całkiem niezła. Leckie powraca w powieści do tematu ekspansji imperium i aneksji kolejnych światów, przyglądając się bliżej temu, co oznacza być "cywilizowanym" w rozumieniu Radchaai. Już w poprzednim tomie dość mocno sugerowała pokrewieństwo Radch z imperium rzymskim i chińskim cesarstwem oraz ich strategią asymilacji, jednak tutaj schodzi niżej, eksplorując skutki społecznego rozwarstwienia na poziomie ekonomicznym i etnicznym (zgodnie ze starą, dobrą zasadą "dziel i rządź"). Leckie wrzuca Breq w środowisko niezwykle skomplikowane, spojone siecią różnych zależności – władzy i biznesu, administracji oraz elit, bazujących na zawiłym systemie prestiżu i szacunku, troszczącym się o "przyjaciół" i obawiającym się utraty twarzy. Zresztą, jeśli przyjrzeć się zachowaniu głównych ośrodków władzy na Aothek, łatwo zauważyć ich bezpośrednie podobieństwo do przedstawicieli zachodniego kolonializmu: przynoszących postęp i oświecenie, kierujących zabobonnych dzikusów ku cywilizacji, narzucając im obce wzorce i siatki pojęć, przy okazji też korzystając z dobrodziejstw własnego statusu (sytuacja na plantacjach herbaty wyraźnie przypomina obraz amerykańskich plantacji bawełny i niewolnictwa). Trochę zastanawiać może co prawda łatwość, z jaką Breq dokonuje dekonstrukcji aparatu biurokratycznego stacji, ale biorąc pod uwagę silną hierarchiczność imperium oraz jej nową rangę, całość nie morduje logiki. Na plus należy również zaliczyć przywiązanie autorki do detali, które często w powieściach są pomijane: wyjątkowe przywary bohaterów (jak skłonność Breq do śpiewu), system wymiany uprzejmości między członkami elity, nawet kwestia głupiej zastawy stołowej dostosowywanej do rangi gościa. Że są to drobiazgi? Niewątpliwie tak, ale przyznać trzeba, że wprowadzają nieco kolorytu i indywidualizują bohaterów, choć niestety często Leckie zwyczajnie przesadza z częstotliwością ich używania. Truizmem będzie to, co teraz napiszę, ale mam problem z oceną Zabójczego miecza. Ma niezaprzeczalne problemy z konstrukcją dramaturgiczną i utrzymaniem tempa akcji, podaje mnóstwo intrygujących szczegółów, których zwyczajnie nie wykorzystuje, podobnie jak postaci drugo- i trzecioplanowych. Używa tanich chwytów fabularnych, rozciąga epizody do niebotycznych rozmiarów, nie wspominając już, że całość sprawia wrażenie wielkiego "wypełniacza" i każe zadać sobie pytanie: „po cholerę Breq w ogóle tam poleciała?” A jednocześnie – mając świadomość tych mankamentów – czytało mi się powieść doskonale: Leckie umie aranżować sceny i sprawnie rozpisywać dialogi, nawet jeśli potem niekoniecznie kleją się ze sobą, albo tworzą coś w rodzaju kosmicznych "okruchów życia". Coś było w tym ślamazarnym tempie i przedzieraniu się przez biurokrację, co sprawiło, że prawie pięćset stron pękło w dwa wieczory. I naprawdę, gdyby Zabójczy miecz był samodzielną powieścią, oceniłbym ją jako bardzo przyzwoitą; niestety – jako że jest to część trylogii i nie da się jej opisać bez kontekstu, całość – niestety – rozczarowuje. Ocena nieco na kredyt; nie-fani mogą spokojnie odjąć jedno oczko.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj