Premiera (Polska)
12 sierpnia 2015Liczba stron
480Autor:
Ann LeckieKraj produkcji:
PolskaGatunek:
Science fictionWydawca:
Polska: Akurat
Najnowsza recenzja redakcji
"Ancillary Justice" stanowi pierwszy tom trylogii „Imperium Radch”. Główną bohaterkę, Breq, poznajemy w momencie, gdy na ulicy znajduje znajomą sobie postać, najwyraźniej pozostawioną, by zamarzła. Niesiona trudnym do wytłumaczenia porywem, zabiera Seivarden ze sobą, zaś krótka rozmowa z okolicznymi mieszkańcami ujawnia kilka faktów o Breq: jest bogata, zdeterminowana, nielubiana przez lokalnych, a przede wszystkim zdecydowanie nie jest człowiekiem. Czytelnik szybko odkrywa, iż bohaterka jest tak naprawdę serwitorem - ludzką jednostką połączoną z SI statku „Sprawiedliwość Toren” (czy też właściwie stanowiącą jeden z elementów wyposażenia), liczącej sobie tysiące lat maszyny stworzonej do prowadzenia ciągłego podboju w imię Imperium Radch. Jak to się jednak stało, że Breq została pozbawiona dostępu do statku i innych serwitorów, a jej osoba skurczyła się do raptem jednego kruchego, ludzkiego ciała? Czego szuka na mroźnej planecie Nilt? Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Anaander Minaai, wielopostaciowy Lord Radch?
Nie jest łatwo streścić fabułę "Zabójczej sprawiedliwości" w taki sposób, by była zrozumiała, a jednocześnie nie ujawnić zbyt wiele – czego niestety nie udało się wydawcy, ochoczo informującemu o losach „Sprawiedliwości Toren” w materiałach promocyjnych. Do pewnego stopnia jest to zrozumiałe – od samego początku autorka podsuwa czytelne przesłanki co do losów statku, zarazem jednak odwleka moment definitywnego wyjaśnienia. W czym zresztą pomaga rozbicie narracji na dwa wątki: teraźniejszy – przedstawiający podróż Breq i Servaiden, oraz prezentowane w formie retrospekcji działania bohaterki jeszcze jako „Sprawiedliwość Toren” oraz Esk Jeden (oddział serwitorów) na planecie Shis’urna. Leckie nie spieszy się z odpowiedziami: stosuje liczne elipsy, urywa wątki w kulminacyjnym momencie, motywy zarysowane w jednej płaszczyźnie czasowej wyjaśnia jakiś czas później w drugiej. Obie ścieżki splatają się ze sobą mniej więcej w połowie powieści i de facto wtedy dopiero działania Breq oraz jej zamierzenia zaczynają nabierać wyraźnych kształtów. Wydawałoby się zresztą, że jest to doskonały moment na zdynamizowanie akcji i nabranie rozpędu, tymczasem jakiegoś szczególnego wzrostu tempa nie da się odczuć – może poza emocjonującą i świetnie napisaną końcówką.
"Zabójcza sprawiedliwość" określana jest jako space opera, ale przestrzeni kosmicznej nie uświadczy się w niej zbyt wiele, nie wspominając już o walce. W ogóle starć w powieści Leckie ze świecą szukać – najczęściej są krótkie i traktowane jako zło konieczne. Kto szuka celebracji walki, przemocy i jakkolwiek pojmowanego heroizmu, zawiedzie się sromotnie. Głównym napędem intrygi są dialogi i przemyślenia postaci, niekiedy niezrozumiałe i dopiero z czasem nabierające znaczenia, jakby naznaczone swego rodzaju paranoją, nie pozwalającą mówić nikomu wprost, jasno i wyraźnie. Z drugiej strony niespieszne tempo akcji i przeniesienie akcentu na warstwę opisową pozwoliło autorce na lepsze zarysowanie charakterów postaci oraz stworzenie interesującej wizji świata przedstawionego, zawierającego zresztą szereg intrygujących konceptów.
Pod tym względem można analizować "Zabójczą sprawiedliwość" na poziomie mikro (konkretnych postaci) oraz makro (uniwersum) i w obu przypadkach znajdzie się coś ciekawego. Niewątpliwie najciekawiej prezentuje się samo Radch – twór polityczny pod wieloma względami przypominający Imperium Rzymskie (choć nie tylko – wiele zawartych w nim idei, chociażby nawyk picia herbaty, może kojarzyć się również z cesarstwem chińskim). Główną zasadą organizującą Imperium jest zresztą podział na cywilizowany Radch i barbarię, pod którą łapie się cała reszta. Z pozoru Leckie przedstawia społeczeństwo bezklasowe i eklektyczne (włącznie z syntezą obcych wierzeń z własnym panteonem oraz rezygnacją z rozróżnienia płci), oparte na grupie domów/rodów utrzymujących model patron-klient, operujące raczej na zasadzie funkcjonalności niż wspomnianej klasowości. Jednak, jak to zwykle bywa, obywatel nie zawsze równy jest obywatelowi. Chyba że chodzi o prawo – tutaj panuje zasada, iż każdy powinien znać swoje miejsce, wykonywać powierzone mu zadania i w żadnym wypadku nie poddawać w wątpliwość decyzji przełożonych. Niewątpliwie Konfucjusz i Xunzi zaklaskaliby z radości, widząc społeczeństwo, z którego wyrugowano poczucie sprzeciwu, zastępując je niezachwianą wiarą w rozkazy i porządek, wspomaganą nieustającą inwigilacją dbającą, by każdy znał swoje miejsce, a co ważniejsze – by się go trzymał. To wysoce zuniformizowane (i zintegrowane) społeczeństwo przez długi okres skoncentrowane było na nieustannym podboju – aneksjach kolejnych planet i układów, rozpatrywanych nie tylko jako trywialne poszerzanie granic, ale również rozszerzanie wpływu kulturowego oraz możliwość zaspokojenia potrzeb ekonomicznych (ostatecznie nic tak nie napędza gospodarki jak wojna). Narzędziem owego podboju są statki – olbrzymie jednostki klasy „Sprawiedliwość”, „Miecz” i „Łaska”, skonstruowane i funkcjonujące od tysiącleci, wypełnione serwitorami stanowiącymi użyteczne narzędzie pokładowej SI, gotowymi bez szemrania wykonywać swe zadania – zazwyczaj sprowadzające się do masowej eksterminacji przedstawicieli społeczeństw niecywilizowanych. Ostatecznie przecież nie warto przejmować się śmiercią kogoś, kto nie do końca łapie się pod kategorię „człowiek”.
Tutaj dochodzimy do kwestii bohaterów, w tym samej Breq, będącej jedną z bardziej intrygujących postaci, z jakimi ostatnio się zetknąłem. Ujęła mnie zwłaszcza zawarta w niej dwoistość: z jednej strony jej charakter jako SI jest łatwo dostrzegalny w zdystansowaniu, determinacji, zimniej niekiedy logice oraz… sposobie prowadzenia narracji narracji. Wydarzenia poznajemy z jej perspektywy i wyraźnie to czuć – opowieść rozrywa i zaciera zarówno ramy czasowe (tysiące lat działania i dwie dekady spędzone w podróży mają tę samą wagę, wydarzenia sprzed setek lat relacjonowane są w sposób, jakby wydarzyły się tydzień temu), jak i przestrzenne (nagłe przeskoki narracji pomiędzy kolejnymi jednostkami Esk Jeden czy Anaander Minaai nie rozgraniczane w żaden sposób, lecz traktowane jako jeden ciąg dialogu czy opisu). Jeśli dodać do tego również typowe dla Radch nierozróżnianie płci i bazowe opisywanie wszystkiego poprzez formy żeńskie, otrzymamy opowieść, która niewątpliwie może stanowić wyzwanie dla czytelniczych przyzwyczajeń (a przy okazji pokazuje, że „naturalność i neutralność” naszego języka to bujda). Z drugiej strony Leckie dokłada starań, by ukazać Breq jako bohaterkę zindywidualizowaną i budzącą sympatię – czy to ze względu na nagłe porywy serca, próby udawania człowieka, czy też takie detale, jak przyzwyczajenia i nawyki – w tym wypadku słabość do pieśni i śpiewu, służącą jako coś ponad proste plot device. To samo dotyczy postaci pobocznych: Servaiden, Awn, Awer czy Minaai. To nie proste typy, które pozostają tam, gdzie się je rzuci – ich charaktery zmieniają się, rozwijają, postacie te podejmują decyzje i ponoszą konsekwencje swoich czynów. Owszem, czasem zmiana ich zachowania bywa nieco zaskakująca, ale nie uświadczy się tutaj bajkowego „znam cię jeden dzień – pójdę za tobą w ogień”. Przeciwnie – postacie pozytywne mogą zaskoczyć czynami moralnie nagannymi, a tyrani błysnąć odrobiną humanitaryzmu. Takie zróżnicowanie zawsze jest mile widziane.
"Zabójcza sprawiedliwość" to książka intrygująca, sprawnie napisana, odkrywająca swoje karty powoli, lecz niezwykle mocno angażująca emocje czytelnika. Tak, wymaga na początku skorygowania swoich przyzwyczajeń i ogarnięcia dość upierdliwej wojskowej nomenklatury, jednak w ramach rekompensaty pozwala wejść w ciekawie skonstruowany świat, którego większość tajemnic pozostaje jeszcze zakryta. Trudno powiedzieć, by szturmem wdarła się na podium najlepszych powieści SF tego wieku, niewątpliwie jednak powinna znaleźć swoje miejsce w każdym tego rodzaju rankingu, bo całkowicie nań zasługuje.
PS. W kwestii tłumaczenia – jeśli trzymać się tytulatury oryginalnej oraz polskiej, bardzo chciałbym zobaczyć na własne oczy kogoś, kto przyjdzie do księgarni i z poważną miną powie: „Szukam «Zabójczego miecza» Ann Leckie, macie może?”.