Gone Girl ("Gone Girl") to klasyczny Fincher. Film wywołujący najpierw opad szczęki, potem rzucający na kolana, a na koniec ciskający widzem o ścianę. To 2,5-godzinny zły sen, który z każdym kolejnym zwrotem akcji zamienia się w coraz gorszy koszmar. Obudzić się z niego nie sposób, ale też wbrew pozorom lepiej tego nie robić, bowiem lepszego filmu w tym roku możemy już nie zobaczyć.
Rozpoczyna się w iście hitchcockowskim stylu – następuje trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Fabularne ruchy tektoniczne wywołuje tajemnicze zniknięcie Amy Dunne, oddanej żony i wspaniałej córki. Tytułowa zaginiona dziewczyna to osoba ze wszech miar zwyczajna, nie jest szczególnie bogata i nie ma żadnych wrogów. Kto i dlaczego zatem porwał, a następnie być może zamordował Amy? Czy był to jej mąż, Nick?
W roli podejrzanie zachowującego się partnera Fincher obsadza Bena Afflecka, jednego z prawdopodobnie najbardziej nielubianych aktorów w Hollywood. To, z czego – niestety – słynie gwiazda Miasta złodziei i Operacji Argo, a więc sztywność i beznamiętność, reżyser Zaginionej dziewczyny przekuwa w zalety. Ambiwalencja, z jaką obserwujemy kolejne poczynania tego bohatera, jest poniekąd wpisana w postać Nicka Dunne’a. Widząc opis filmu, ktoś żartobliwie w Internecie skomentował: "Są dwie możliwości… Albo ją zabił, albo nie". Fincher z Affleckiem już od pierwszej minuty toczą z nami grę, w każdej scenie dając wskazówki zwolennikom zarówno pierwszej, jak i drugiej teorii.
[video-browser playlist="631707" suggest=""]
Doskonale spleciona intryga (za scenariusz odpowiedzialna jest Gillian Flynn, autorka literackiego pierwowzoru) uzupełniana jest często przemycanym w dialogach i spojrzeniach bohaterów czarnym humorem. Podobnie jak podczas seansów mającego premierę również w ten weekend dramatu Bogowie, na pokazach Zaginionej dziewczyny również będzie zaskakująco wiele śmiechu.
Czytaj również: David Fincher wyreżyseruje remake serialu "Utopia" dla HBO
Przedstawiona w filmie historia pod pewnymi względami przypomina wydarzenia z wcześniejszych dokonań Davida Finchera – choć reżyser nigdy nie porzuca konwencji realizmu, nieustannie balansuje na granicy prawdopodobieństwa. Seryjny morderca z Siedem nie był zabijającym ludzi bez wyraźnego klucza szaleńcem, tytułowej Grze daleko do zabawy, w której możemy wziąć udział każdego dnia, a fabuła Ciekawego przypadku Benjamina Buttona opowiadana była z niewiarygodnym pietyzmem, choć u jej podstaw leżał kuriozalny koncept. Zaginiona dziewczyna w tę surrealistyczną i mrocznie absurdalną twórczość Finchera idealnie się zaś wpisuje. Kolejne fabularne wywrotki czynią całość coraz mniej wiarygodną, ale jednocześnie jeszcze bardziej intrygującą. Reżyser jednak umiejętnie się broni, samemu śmiejąc się z dokonanych wyborów castingowych i rozwoju przedstawianej historii. Czym innym, jak nie autotematyczną zgrywą, jest obsadzenie jako Nicka Dunne’a Bena Afflecka, który w 1997 roku zagrał w filmie W pogoni za Amy? Jak nie wybuchnąć śmiechem w scenie, w której Tyler Perry gani bohatera Afflecka za – dosłownie – drewnianą grę aktorską i za karę rzuca w niego żelkami?
[video-browser playlist="623636" suggest=""]
Fincher podobnie jak przed laty Stanley Kubrick wyciąga ze wszystkiego 200% normy. Rewelacyjnie obsadzona jest w Zaginionej dziewczynie absolutnie każda postać, nawet jeśli przez cały film ma okazję wypowiedzieć wyłącznie jedno zdanie. Wcielający się w główne role aktorzy z kolei dali występy życia: Benowi Affleckowi trafił się bohater szyty na jego miarę, Rosamund Pike po pamiętnym pojawieniu się w Śmierć nadejdzie jutro w końcu pokazała pełnię swoich aktorskich możliwości (pewna nominacja do Oscara), a znani z komedii Neil Patrick Harris i Tyler Perry szokują tym, jak dobre jest ich poważne oblicze (szczególnie rola tego drugiego to majstersztyk). Jak zwykle świetnie spisują się też stali współpracownicy reżysera. O wartość znaczeniową każdego kadru dba Jeff Cronenweth, którego zdjęcia potęgują atmosferę tajemniczości i ponadto udowadniają, że zrezygnowanie z kręcenia na taśmie oznacza pozbycie się filmowej magii. Już po raz trzeci prawdziwy popis daje duet Atticus Ross i Trent Reznor, łączący tym razem dynamiczne elektroniczne brzmienia z The Social Network z nieco bardziej stonowanymi kompozycjami przypominającymi te, które w filmach Davida Lyncha serwował Angelo Badalamenti.
Czytaj również: "Mroczny zakątek" od autorki "Zaginionej dziewczyny"
Gone Girl to jeden z najlepszych projektów w dorobku Davida Finchera, co znaczy zdecydowanie więcej niż w przypadku tych samych słów użytych wobec jakiegokolwiek innego reżysera. Mając na swoim koncie tak wybitne produkcje jak Podziemny krąg, Siedem i wspomniane The Social Network, nie jest łatwo spełnić ogromne oczekiwania. Jego najnowszy film warto zobaczyć tym bardziej, że reżyser wyciąga wnioski z ostatniej, nieco mniej udanej Dziewczyny z tatuażem. Podczas gdy w niej historia z powieści Stiega Larssona została całkowicie odarta ze społecznego kontekstu i pozostawała efektownie zrealizowaną zagadką kryminalną, w Gone Girl pod płaszczem thrillera kryje się zaskakująco duża psychologiczna głębia. Sporo prawd na temat miłości, instytucji małżeństwa, a także dzisiejszych mediów zostanie z widzami na długo po wyjściu z kina, podobnie jak nieprzewidywalna w swojej makabrze fabuła. O niej pisać jednak nie wypada – ten szok należy przeżyć na własnej skórze.