Zaginiony pies to inspirowana prawdziwą historią opowieść o przyjaźni psa i człowieka. Biorąc pod uwagę wszystkie produkcje w tej tematyce, stwierdzić należy, że ten film raczej nie pozostanie w pamięci na długo.
Chwytające za serce historie o psach to jeden z wdzięczniejszych motywów w kinematografii – w końcu kto nie lubi wzruszających, wesołych i pogodnych opowieści o przyjaźni czworonoga i człowieka? Od niedawna na Netfliksie dostępny jest nowy film pozostający w tej właśnie tematyce, mianowicie
Zaginiony pies – inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia psa Gongera i jego kochającego właściciela Fieldinga. Jak sam tytuł wskazuje, główna część fabuły bazować będzie na zaginięciu psa i desperackich próbach odnalezienia go przez rodzinę Marshallów. Na poszukiwania wyruszają ojciec (
Rob Lowe) i syn (Johnny Berchtold), dla których będzie to również próba znalezienia wspólnego języka po wielu wcześniejszych sporach. Stawka jest wysoka, a czas działa tu na niekorzyść – zaginiony czworonóg cierpi na poważną chorobę i musi stale przyjmować leki.
Nowy film Netflixa trwa ledwie półtorej godziny i zgodnie z informacją na wstępie przeznaczony jest dla dzieci od siódmego roku życia. Nie sądzę jednak, by najmłodsi widzowie byli tu właściwą grupą docelową – tematy poruszane między wierszami są bowiem zwyczajnie trudne, nawet dla dorosłego. Co prawda mamy tu uroczego psa czy trochę przygody, którą dzieci pewnie i mogłyby kupić, ale z drugiej strony jest też parę mocniejszych wątków, takich jak presja społeczna, zawiedzione oczekiwania, a nawet przemoc psychiczna, o której opowiadają retrospekcje Ginny, matki Fieldinga (
Kimberly Williams-Paisley). Wszystko to trochę ciężki kaliber jak na film „dla dzieci”, w dodatku niedostatecznie zrównoważony beztroską i zabawą. Owocuje to opowieścią niewystarczająco śmieszną, ale i niewystarczająco poważną – bo mało który z poruszonych tu problemów społecznych zostaje tak naprawdę rozpracowany w sposób wiarygodny. Najciekawszy psychologicznie jest chyba wątek mamy Fieldinga. Może i nieszczególnie pasuje do „lekkiego” filmu familijnego, ale przynajmniej jest zbudowany i poprowadzony bardzo poprawnie. Dodaje filmowi ciut więcej osobowości i emocjonalnie działa chyba najlepiej ze wszystkich tu zaproponowanych.
Bolączką nowej produkcji jest również sam napisany po łebkach scenariusz i motywacje, jakie pchają bohaterów do działania. Decyzja Fieldinga o adopcji psa zostaje podjęta spontanicznie, bez żadnego przemyślenia – chłopak po prostu wychodzi z kampusu uczelni, przygarnia psa ze schroniska, a następnie wraca z nim w mury akademika, gdzie spędzają kolejne miesiące na zabawie. Wszystko to w filmie postępuje po sobie bardzo szybko, w zasadzie w ciągu kilkunastu pierwszych minut, bez żadnych wątpliwości i rozważań, bez problemów – postaci realizują dokładnie te pomysły, na które w danym momencie wpadną, a za sprawą faktu, że robią to tak szybko, trudno zaangażować w to jakiekolwiek uczucia. Film toczy się po prostu obojętnie, co jest sporym zawodem.
Choć może trudno w to uwierzyć, obojętny jest nam również główny psi bohater – zwierzak nie ma w zasadzie żadnego charakteru; między nim a filmowym Fieldingiem nie czuć żadnej więzi ani chemii. Kilka cukierkowych kadrów, w których ganiają się po trawniku, to za mało, by faktycznie uwierzyć w ich przyjaźń, co z kolei rzutuje na dalszą część filmu, w której Gonger znika. Wtedy z kolei twórcy popełniają kolejny błąd i dzielą perspektywę w filmie na dwie – przez jakiś czas obserwujemy zarówno poszukującą psa rodzinę, jak i… jego samego, przechadzającego się po lesie. Twórcy grają z widzem w otwarte karty, nikt nie buduje napięcia, przez co tak naprawdę ani przez moment nie drżymy o los czworonoga. Od samego początku wiadomo, że to wszystko i tak skończy się dobrze – i nie zmienią tego ani najsmutniejsza muzyka, ani zapłakane oczy Marshallów.
Twórcy
Zaginionego psa ewidentnie nie wykorzystali potencjału, jaki drzemał w tej historii – tym bardziej, że wydarzyła się ona naprawdę, co już samo w sobie jest niesamowite. Zamiast stworzyć rozwiniętą, głębszą fabułę w stylu
Marley i Ja (czy nawet klasycznego
Beethovena!), zdecydowali się na maksymalne skondensowanie i uproszczenie tej opowieści, zamykając ją w półtorej godziny. Czuć, że nie jest to film wysokobudżetowy, a raczej tania produkcja telewizyjna, na czym niestety opowieść dużo traci. Wspomniane już wyżej wątki społeczne czy psychologiczne również mogłyby fajnie wybrzmieć i dodatkowo ubarwić tę historię, jednak w tym celu należałoby im poświęcić więcej czasu, więcej głębi i więcej serca – a tego niestety zabrakło.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h