Zaginiony pies – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 13 stycznia 2023Zaginiony pies to inspirowana prawdziwą historią opowieść o przyjaźni psa i człowieka. Biorąc pod uwagę wszystkie produkcje w tej tematyce, stwierdzić należy, że ten film raczej nie pozostanie w pamięci na długo.
Zaginiony pies to inspirowana prawdziwą historią opowieść o przyjaźni psa i człowieka. Biorąc pod uwagę wszystkie produkcje w tej tematyce, stwierdzić należy, że ten film raczej nie pozostanie w pamięci na długo.
Chwytające za serce historie o psach to jeden z wdzięczniejszych motywów w kinematografii – w końcu kto nie lubi wzruszających, wesołych i pogodnych opowieści o przyjaźni czworonoga i człowieka? Od niedawna na Netfliksie dostępny jest nowy film pozostający w tej właśnie tematyce, mianowicie Zaginiony pies – inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia psa Gongera i jego kochającego właściciela Fieldinga. Jak sam tytuł wskazuje, główna część fabuły bazować będzie na zaginięciu psa i desperackich próbach odnalezienia go przez rodzinę Marshallów. Na poszukiwania wyruszają ojciec (Rob Lowe) i syn (Johnny Berchtold), dla których będzie to również próba znalezienia wspólnego języka po wielu wcześniejszych sporach. Stawka jest wysoka, a czas działa tu na niekorzyść – zaginiony czworonóg cierpi na poważną chorobę i musi stale przyjmować leki.
Nowy film Netflixa trwa ledwie półtorej godziny i zgodnie z informacją na wstępie przeznaczony jest dla dzieci od siódmego roku życia. Nie sądzę jednak, by najmłodsi widzowie byli tu właściwą grupą docelową – tematy poruszane między wierszami są bowiem zwyczajnie trudne, nawet dla dorosłego. Co prawda mamy tu uroczego psa czy trochę przygody, którą dzieci pewnie i mogłyby kupić, ale z drugiej strony jest też parę mocniejszych wątków, takich jak presja społeczna, zawiedzione oczekiwania, a nawet przemoc psychiczna, o której opowiadają retrospekcje Ginny, matki Fieldinga (Kimberly Williams-Paisley). Wszystko to trochę ciężki kaliber jak na film „dla dzieci”, w dodatku niedostatecznie zrównoważony beztroską i zabawą. Owocuje to opowieścią niewystarczająco śmieszną, ale i niewystarczająco poważną – bo mało który z poruszonych tu problemów społecznych zostaje tak naprawdę rozpracowany w sposób wiarygodny. Najciekawszy psychologicznie jest chyba wątek mamy Fieldinga. Może i nieszczególnie pasuje do „lekkiego” filmu familijnego, ale przynajmniej jest zbudowany i poprowadzony bardzo poprawnie. Dodaje filmowi ciut więcej osobowości i emocjonalnie działa chyba najlepiej ze wszystkich tu zaproponowanych.
Bolączką nowej produkcji jest również sam napisany po łebkach scenariusz i motywacje, jakie pchają bohaterów do działania. Decyzja Fieldinga o adopcji psa zostaje podjęta spontanicznie, bez żadnego przemyślenia – chłopak po prostu wychodzi z kampusu uczelni, przygarnia psa ze schroniska, a następnie wraca z nim w mury akademika, gdzie spędzają kolejne miesiące na zabawie. Wszystko to w filmie postępuje po sobie bardzo szybko, w zasadzie w ciągu kilkunastu pierwszych minut, bez żadnych wątpliwości i rozważań, bez problemów – postaci realizują dokładnie te pomysły, na które w danym momencie wpadną, a za sprawą faktu, że robią to tak szybko, trudno zaangażować w to jakiekolwiek uczucia. Film toczy się po prostu obojętnie, co jest sporym zawodem.
Choć może trudno w to uwierzyć, obojętny jest nam również główny psi bohater – zwierzak nie ma w zasadzie żadnego charakteru; między nim a filmowym Fieldingiem nie czuć żadnej więzi ani chemii. Kilka cukierkowych kadrów, w których ganiają się po trawniku, to za mało, by faktycznie uwierzyć w ich przyjaźń, co z kolei rzutuje na dalszą część filmu, w której Gonger znika. Wtedy z kolei twórcy popełniają kolejny błąd i dzielą perspektywę w filmie na dwie – przez jakiś czas obserwujemy zarówno poszukującą psa rodzinę, jak i… jego samego, przechadzającego się po lesie. Twórcy grają z widzem w otwarte karty, nikt nie buduje napięcia, przez co tak naprawdę ani przez moment nie drżymy o los czworonoga. Od samego początku wiadomo, że to wszystko i tak skończy się dobrze – i nie zmienią tego ani najsmutniejsza muzyka, ani zapłakane oczy Marshallów.
Twórcy Zaginionego psa ewidentnie nie wykorzystali potencjału, jaki drzemał w tej historii – tym bardziej, że wydarzyła się ona naprawdę, co już samo w sobie jest niesamowite. Zamiast stworzyć rozwiniętą, głębszą fabułę w stylu Marley i Ja (czy nawet klasycznego Beethovena!), zdecydowali się na maksymalne skondensowanie i uproszczenie tej opowieści, zamykając ją w półtorej godziny. Czuć, że nie jest to film wysokobudżetowy, a raczej tania produkcja telewizyjna, na czym niestety opowieść dużo traci. Wspomniane już wyżej wątki społeczne czy psychologiczne również mogłyby fajnie wybrzmieć i dodatkowo ubarwić tę historię, jednak w tym celu należałoby im poświęcić więcej czasu, więcej głębi i więcej serca – a tego niestety zabrakło.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat