Cały wątek Aarona i jego ukochanej od początku był za bardzo przekombinowany w złą stronę. Twórcy nadal opierają go na pseudoreligijnym bełkocie, który momentami nie ma większego sensu i wprowadza do Revolution niepotrzebny zamęt. Fakt, że robaczki wstąpiły w kobietę, by nauczyć się życia, trąci banałem i prowadzi tę opowieść w bardzo nieatrakcyjnym kierunku. Nie zdziwię się, jeśli z czasem dojdzie do poświęcenia się za grzechy i oddania ludzkości prądu oraz innych dóbr przy jednoczesnym stworzeniu oficjalnej religii hołdującej sztucznej inteligencji.
Jason Neville to postać, która dostaje najwięcej czasu w tym odcinku. Kłótnia z ojcem jest raczej oczekiwana, ale - co ważniejsze - zostaje nieźle pokazana. Serial zyskuje, gdy mamy więcej Giancarlo Esposito, który świetnie bawi się rolą. Zawsze jest wyrazisty i to jedyna postać, która przyciąga do ekranu. Tego samego nie mogę powiedzieć o Jasonie, którego decyzje i zachowanie są jak najbardziej wiarygodne, ale fabularny rozwój postaci oraz prezencja aktora pozostawiają wiele do życzenia. Najbardziej razi scena w tłumie na wiecu, kiedy zostaje pojmany przez jednego żołnierza. Twórcy cały odcinek wmawiają widzom, że Jason jest najlepszym z kadetów, a tu bez walki i prawie żadnej reakcji dostaje się w łapy wroga.
[video-browser playlist="633996" suggest=""]
Jak przez większość sezonu Charlie stała sobie gdzieś obok wydarzeń, wtapiając się w tło, tak w tym odcinku przypomina, dlaczego ta postać wzbudza tyle kontrowersji. Jej reakcja, zachowanie względem Jasona jest irracjonalne, głupie, naciągane i nieprawdopodobnie absurdalne. Brak jakiejkolwiek konsekwencji w budowie tej postaci przypomina wydarzenia z czwartego odcinka The 100, gdzie mieliśmy podobną sytuację z główną bohaterką i jej dziwacznymi, mało prawdopodobnymi reakcjami. Zachowanie Charlie względem Jasona zmienia się drastycznie bez żadnych mocnych fabularnych powodów. Najpierw nienawiść i chęć mordu, potem akceptacja, szacunek wbrew logice, a na koniec smutek i rzewne wypłakanie się nad zmarłym ukochanym. Ten motyw w tym odcinku jest tak dziwacznie pokazany, że aż trudno jednoznacznie nazwać reakcję, którą wywołuje - śmiech wymieszany z wielkim "co ci scenarzyści brali?".
Kiedyś duet Monroe i Miles potrafił cieszyć, dostarczać wrażeń i w jakiś minimalny sposób przekonać. Teraz nawet oni stają się cieniem samych siebie, zachowując się jak nierozgarnięte młokosy. Jak inaczej wyjaśnić fakt, że doświadczeni bojownicy dopuszczają się tak kardynalnego błędu w związku z zamachem na ich sojusznika w Teksasie? Przecież to, że jedna z tych skąpo odzianych kobiet będzie morderczynią, jest aż nazbyt oczywiste. Twórcy w ogóle nie kryją się z tym, kto w grupie Strażników Teksasu jest mordercą. Robią zbliżenie na grupkę i pokazują w centrum osobę, która przykuwa najwięcej uwagi. Nawet Uwe Boll nie stosuje tak amatorskich trików.
Revolution ogląda się nieźle, bo serial potrafi zainteresować tym, w jak bardzo absurdalną skrajność twórcy jeszcze pójdą. Chyba w tym szaleństwie jest jakaś metoda.