Prawdopodobnie jednym z największych rozczarowań Hawaii Five-0 jest matka Danno. Po Melanie Griffith, swego czasu pierwszoligowej aktorce, można było spodziewać się czegoś ciekawszego, ale wyraźnie nie miała czego grać. Jej postać to zwyczajna słodziutka blondyneczka, która nie wnosi niczego interesującego do fabuły. Dramat rodzinny Danno mógł być wyśmienitym pretekstem do emocji i pokazania jego korzeni z przymrużeniem oka, jednakże humor i podejście do prezentacji tego wątku to spektakl przeciętności. Coś takiego z uwagi na nijakość naprawdę trudno się ocenia. Na plus wypada jedna scena z matką Danno, która patrzyła na Steve'a, jakby chciała go schrupać. McGarrett prawie w każdej ich wspólnej scenie czuje się bardzo niezręcznie.
Najlepiej wygląda historia Lou, który w końcu otwiera się i przedstawia tajemnicę swojej przeszłości. W sumie zaskoczenia wielkiego nie ma, bo tego typu rozwiązanie było najbardziej prawdopodobnie. Dzięki dobrej chemii aktorów mamy jedną z bardziej emocjonalnych scen, w której Lou opowiada Steve'owi o traumatycznych przeżyciach. Hawaii Five-0 to serial akcji, lecz tego typu prawie intymnych momentów brak, a budują one fantastyczną relację pomiędzy widzem i postacią, która w końcu jest tutaj nowa. Lou wzbudza sympatię i jeszcze bardziej przekonuje do siebie (efekt kompletnie przeciwny do tego, co robi Danno).
[video-browser playlist="634190" suggest=""]
Sprawa odcinka to "popis" scenarzystów, którzy udowadniają, że pomysły skończyły im się dawno temu. Sztampa, nuda i zbyt duża przewidywalność. Trudno emocjonować się historią, która tworzona jest po linii najmniejszego oporu. Zero zaskoczeń i zwrotów akcji. Wszystko jest zbyt proste i za bardzo oczywiste. Wprawdzie zdarzają się lepsze momenty (w końcu Kono ma co robić), ale jest ich bardzo mało.
Hawaii Five-0 kontynuuje złą passę, oferując nam kolejny z rzędu nie najlepszy odcinek. Kryzys twórców jest widoczny gołym okiem, a największe zalety serialu gdzieś zanikają.