Zegar zagłady to jedyne w swoim rodzaju połączenie światów Strażników i najważniejszych herosów DC. To także historia, o którą będziemy toczyć długie boje...
Obecny już na polskim rynku
Zegar zagłady to bez dwóch zdań jeden z najważniejszych tytułów dla uniwersum DC na przestrzeni ostatnich lat. Z jednej strony mamy tu do czynienia z realizacją kontrowersyjnego w swojej naturze pomysłu w postaci zaczerpnięcia motywów z legendarnego tomu
Strażnicy, z drugiej zaś scenarzysta
Geoff Johns i rysownik
Gary Frank postanowili w bezkompromisowym stylu nadać głębszy sens inicjatywie
DC Odrodzenie, przy okazji rzucając nowe światło na koncepcję multiwersum i targających nim nieustannie Kryzysów. Patrząc z tej perspektywy, recenzowana opowieść może przytłaczać swoim rozmachem, przynajmniej na papierze prezentując się jako dzieło rewolucyjne. Rzecz w tym, że artystyczne popisy Johnsa i Franka dla nich samych i dla czytelników stają się mieczem obosiecznym. Tak,
Zegar zagłady to fenomenalna historia, jeśli tylko Wasza znajomość świata DC zdecydowanie wykracza poza wiedzę przeciętnego odbiorcy. Fabuła jest jednak na tyle hermetyczna, że komiksowi laicy mogą mieć spory problem z odnalezieniem się w gąszczu odwołań i wątków, serwowanych w opowieści bez specjalnej refleksji nad tym, co czytelnik już wie tudzież co dopiero musi odkryć. Do widocznej nad niniejszym tekstem oceny podchodźcie więc z dystansem: dla części z Was będzie ona zdecydowanie zawyżona, inni z kolei w
Zegarze zagłady dopatrzą się znamion arcydzieła.
Był w branży komiksowej czas, w trakcie którego jakikolwiek zamiar brania na twórczy warsztat stworzonej przez
Alana Moore'a i
Dave'a Gibbonsa legendy podsumowywano pukaniem się w czoło. Sam Johns przyznał, że przymierzając się do napisania
Zegara zagłady, toczył kilkumiesięczne dysputy z pracownikami DC; część z nich wychodziła z założenia, iż jeśli już mówić o Strażnikach, to tylko na klęczkach. Koniec końców scenarzysta zaryzykował: fabularnym punktem wyjścia uczynił znany z uniwersum
Watchmen wątek krucjaty Ozymandiasza, mającej na celu zjednoczenie globalnych mocarstw w walce z większym, kosmicznym zagrożeniem. Minęło 7 lat od tamtych wydarzeń – świat zdążył już zdemaskować Adriana Veidta jako głównego winowajcę śmierci milionów nowojorczyków. W międzyczasie nasza cywilizacja stopniowo pogrążała się w chaosie; dość powiedzieć, że w Stany Zjednoczone wycelowane są rakiety Korei Północnej, a przez całą kulę ziemską przetaczają się niezliczone protesty. Jak trwoga, to do boga, w tym przypadku do podróżującego po innych galaktykach Doktora Manhattana. Ozymandiasz na poszukiwanie go wyrusza wraz z nową wersją Rorschacha i niewidzianymi do tej pory w świecie Strażników postaciami, Marionetką i Mimem. Ta wędrówka prowadzi ich do uniwersum DC i dwóch jego najinteligentniejszych mieszkańców, Bruce'a Wayne'a i Lexa Luthora. W tle podróży pojawiają się wątki rzekomego spisku rządu, badania genowe dążące do odkrycia genezy nadludzi i próba przepędzenia herosów przez zwykłych obywateli. Najważniejszym pytaniem jest jednak to, czy przesuwające się bliżej północy wskazówki tytułowego zegara zagłady nie są aby konsekwencją tajemniczego planu Doktora Manhattana? I gdzie, do licha, podział się Superman?
W tym nietypowym spotkaniu uniwersów DC i Strażników wykreowany przez Moore'a i umiejętnie preparowany przez Johnsa mroczny klimat daje o sobie znać na każdym kroku. Nie liczcie więc na kolejną opowieść, w której trykociarze pokażą złu, gdzie raki zimują, by później wrócić do status quo. Scenarzysta ma znacznie ambitniejsze zamiary:
Zegar zagłady staje się więc jednocześnie hołdem dla tradycji
Watchmen, jak i próbą poszerzenia i dostosowania ich mitu do współczesnego czytelnika. Johns nie byłby sobą, gdyby nie postanowił zanurzyć odbiorcy w wielowątkowej strukturze opowieści, uderzającej swoim narracyjnym rozmachem i odbijającej się głośnym echem w całym świecie komiksowego giganta. Intrygująco prezentuje się zwłaszcza sposób, w jaki autor zakrzywia tudzież zapętla charakterystyczne cechy Batmana, Supermana i spółki w zderzeniu z aurą rzeczywistości Strażników: nawet heroizm wybrzmiewa tu na nieco inną, posępną modłę. Równie dobrze jest w sekwencjach będących swoistym, metatekstualnym procesem Watchmenów. Johns w starannie przemyślany sposób rozlicza Ozymandiasza, Manhattana i inne postacie, przy czym wydanie wyroku pozostawia odbiorcy – na tym polu nie brakuje zaskoczeń. Co ciekawe, w tym całym fabularnym strumieniu nie zapomniano także o pytaniu o kondycję uniwersum DC i tego, czym ono właściwie jest.
Dzięki takim zabiegom stali czytelnicy wydawnictwa mogą być wniebowzięci. Opowieść raz po raz ugina się pod narracyjnym ciężarem, lecz twórca z podtrzymywania tej struktury niemal w każdym przypadku wychodzi obronną ręką. A trzeba mocno zaakcentować fakt, że mówimy tu o historii, która rzuca zupełnie nowe światło na prapoczątki uniwersum, zapowiada jego przyszłość, skrupulatnie wyjaśnia znaczenie i moc sprawczą Kryzysów czy ustawia podwaliny pod nadejście następnej generacji herosów. Jak to zwykle bywa, diabeł tkwi jednak w szczegółach. Odbiorca niekoniecznie odnajdujący się dobrze w świecie DC będzie miał problem z rozpoznawaniem kolejnych nawiązań, postaci i wątków wyciągniętych żywcem ze Złotej czy Srebrnej Ery Komiksu. Co więcej, wydaje się, że Johnsowi w żadnym momencie nie zależy na tym, aby poszerzyć wiedzę czytelników – niekiedy przeskakuje on pomiędzy poszczególnymi elementami fabularnej układanki z prędkością karabinu maszynowego. Nie jestem też pewny, czy rewolucyjny charakter tomu nie jest przypadkiem bardziej symulowany niż rzeczywisty. W gruncie rzeczy Johns serwuje nam przecież „komiks o wszystkich komiksach”, proponując perspektywę kołowej historii medium; w tym pryzmacie nawet anachronizmy mogą być wartością dodaną. Zabiegi to niezwykle odważne, lecz ogromna szkoda, że zgodnie z duchem pierwszych
Strażników autor nie poszedł tropem pełnej dekonstrukcji superbohaterskiego mitu.
Nie ulega wątpliwości, że warstwa graficzna
Zegara zagłady to jeden z jego najjaśniejszych punktów. Gary Frank stanął przed doprawdy trudnym zadaniem nałożenia na siebie rzeczywistości Watchmenów ze światem najsłynniejszych trykociarzy DC – udało mu się to znakomicie. Pamiętny podział strony na 9 kadrów pomógł rysownikowi zintensyfikować aurę realizmu, którą wzmacnia także wyrazista kreska i ilustracje wypełnione całą paletą kolorów. Frank podąża więc szlakiem wytyczonym przez Gibbonsa, ale i uwspółcześnia superbohaterów, co powinno przypaść do gustu wielu z młodszych odbiorców. W tym uniwersum rządzi co prawda mrok, ale prawdopodobnie najlepiej prezentują się rysunki pokazujące to, w jaki sposób herosi postrzegają najbliższe otoczenie. Ot, paradoks: elementy nadnaturalne, niemalże bajkowe, w świecie aż do bólu czerpiącym z naturalizmu.
Długo wyczekiwany w naszym kraju
Zegar zagłady z całą pewnością stanie się pozycją, o którą zaczniemy toczyć liczne boje. Wszystko przez to, że intencje Geoffa Johnsa nie będą zrozumiałe dla pewnej części czytelników; mało tego, jeśli nawet uchodzisz za chodzącą encyklopedię świata DC, dobrze byłoby, abyś w trakcie lektury był w pełni skupiony. Nagroda jest ogromna – multiwersum komiksowego giganta wyda Ci się czymś zupełnie innym, nowym, jedynym w swoim rodzaju kontinuum, w którym ewoluują tak sami herosi, jak i rola odbiorcy ich przygód. Z drugiej strony ten rewolucyjny sztandar, pod którym tworzył Johns, może przepaść znacznie szybciej, niż teraz zakładamy. Najistotniejsze zmiany mają bowiem miejsce wtedy, gdy stają się powszechne.
Zegar zagłady nie ma uniwersalnej mocy sprawczej, nie wstrząśnie też ludźmi, którzy z superbohaterami przebywają od wielkiego dzwonu. Ta niezaprzeczalnie ważna dla komiksowej branży opowieść rodzi dylemat w kwestii oceny jej jakości; najłatwiej poradzicie sobie z nim, jeśli sami sięgnięcie po ten tom.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h