Nowa powieść-nie powieść Jerzego Pilcha, "Zuza albo czas oddalenia", to niezwykła, na poły autobiograficzna opowieść o wszystkim, z naciskiem na starość, chorobę Parkinsona, relacje damsko-męskie i prostytutki.
"Zuza albo czas oddalenia" Jerzego Pilcha trudno nazwać powieścią z kilku względów. Najbardziej oczywisty to objętość – ledwie sto trzydzieści stron, ale i konstrukcja jest bardzo chaotyczna, w zasadzie jest to zbiór przemyśleń, bardzo długi felieton, bo historii w tym niemalże nie ma żadnej. Mamy tu wątek przewodni, czyli romans bohatera z tytułową Zuzą, panią lekkich obyczajów, młodszą od niego o lat czterdzieści, ale jest to nie tyle książki fundament, co punkt wyjścia dla kolejnych rozważań, motyw, który co jakiś czas powraca, by za chwilę zniknąć, wypchnięty przez następną dygresję.
Bo sercem książki jest Pilch, jego życie, zwłaszcza zaś doświadczenia z chorobą Parkinsona i mierzenie się ze swoją seksualnością na stare lata. To opowieść szczera, przesycona czarnym humorem, napisania niezwykle żywym językiem.
I właśnie ten język jest Zuza albo czas oddalenia największym wyróżnikiem. Książka, napisana przez autora blisko siedemdziesięcioletniego, zmagającego się z chorobą, ma w sobie tyle życia, jakby do klawiatury zasiadł napompowany napojami energetycznymi, napalony nastolatek. Przy tym ma w sobie mnóstwo dyscypliny – zaskakująco mała objętość całości wynika z faktu, że tu nie ma słów zbędnych, że wszystkie myśli są skondensowane do najtrafniejszych określeń. Pilch nie traci energii na nic poza frazami wybitnymi, zachwycającymi konstrukcją, a przede wszystkim treścią. Tyle w nich lekkości, humoru, tyle bezkompromisowości: „w tym, co mówię, a raczej w tym, co zapisuję, albo wszystko jest do zakwestionowania, albo wszystko jest ironiczne. Co robić – pisanie jest ironiczne, starość jest ironiczna, kurestwo jest ironiczne. Nie tak ironiczne jak starość, ale ironiczne. Bo starość to ho, ho! Sam destylat ironii”.
Pilch do tego stopnia jest bezkompromisowy, że igra z nami, pisząc i jednocześnie nie pisząc o sobie (spójrzcie na okładkę, która przecież sugeruje, że sam autor jest tematem książki), bawiąc się w formę znalezionego rękopisu, który on jedynie udostępnia, a który zresztą w pewnym momencie po prostu się urywa, zostawiając czytelnika w lekkim szoku. Widać, że Jerzemu Pilchowi odwagi nie brakuje.