– Areg? – spytało z niedowierzaniem Słoneczko. „Z niedowierzaniem” znaczy: „nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszało”, natomiast „areg” znaczyło w jego mowie: „Co takiego? Nie do wiary!”. – Przecież Słoneczko jest niemowlęciem – zaoponował Klaus. – Niemowlęta nie chodzą do pracy. – Niemowlęta nie chodzą do pracy – przedrzeźnił go znowu Neron i dodał: – Niemowlęta nie chodzą także do szkoły z internatem. Niemowlęcia nie da się niczego nauczyć i dlatego Słoneczko będzie pracować u mnie. Ma odbierać telefony i wykonywać pracę papierkową – nic więcej. Zajęcie niezbyt trudne, a pracować dla geniusza to w końcu wielki honor. Uwaga: jeżeli któreś z was spóźni się na lekcje, albo Słoneczko do pracy, zwiąże się wam ręce na plecach przed posiłkami. Będziecie musieli jeść prosto z talerza, jak psy. Słoneczko, oczywiście, nigdy nie będzie dostawało sztućców, ponieważ pracuje w budynku administracyjnym, gdzie ma wstęp surowo wzbroniony. – To niesprawiedliwe! – wykrzyknęła Wioletka. – To niesprawiedliwe! – odpisnął jej cienko Wicedyrektor. – W tamtym kamiennym budynku mieści się stołówka. Posiłki podawane są punktualnie w porze śniadania, obiadu i kolacji. Spóźnialskim odbieramy filiżanki i szklanki: otrzymują napoje w postaci kałuż. Tamten budynek dalej, z półkolistym dachem, to sala koncertowa. Co wieczór będę dawał sześciogodzinny recital skrzypcowy; obecność obowiązkowa. „Obowiązkowa” to znaczy, że jeśli nie przyjdziecie na koncert, musicie kupić mi wielką torbę cukierków i patrzeć, jak je zjadam. Trawnik to nasze szkolne boisko. Dotychczasowa nauczycielka wuefu, panna Tench, parę dni temu wypadła niechcący przez okno z trzeciego piętra, ale mamy zastępcę, który powinien się tu zjawić niebawem. Tymczasem kazałem dzieciom biegać jak najszybciej na lekcjach wuefu. No, to by chyba było wszystko. Są jakieś pytania? „Czy można było gorzej trafić?” – takie pytanie nasunęło się Słoneczku, ale Słoneczko było zbyt dobrze wychowane, aby je zadać. „Czy te niewiarygodnie surowe kary i reguły to żart?” – miał ochotę spytać Klaus, ale z góry wiedział, że odpowiedź będzie przecząca. Tylko Wioletce przyszło do głowy pytanie, które nadawało się do zadania głośno: – Ja mam pytanie, panie Wicedyrektorze Neronie – rzekła Wioletka. – Gdzie będziemy mieszkać? Odpowiedź Nerona była tak oczywista, że sieroty Baudelaire mogły wyrecytować ją wraz z nieznośnym przedstawicielem dyrekcji. – Gdzie będziemy mieszkać? – zaskrzeczał piskliwie. Ale gdy skończył przedrzeźniać Wioletkę, odpowiedział łaskawie na jej pytanie: – W Szkole Prufrocka mamy wspaniały internat. Rozpoznacie go z daleka. Jest to szary kamienny budynek w kształcie wielkiego palca u nogi. Wewnątrz mieści się obszerna świetlica z ceglanym kominkiem, sala gier oraz duża biblioteka z wypożyczalnią książek. Każdy uczeń i uczennica ma własny pokój, do którego co środa dostarczamy misę świeżych owoców. Nieźle to brzmi, przyznacie chyba? – Owszem – przyznał Klaus. – Kip! – pisnęło Słoneczko, co znaczyło mniej więcej: „Lubię owoce!”. – Cieszę się, że tak uważacie – powiedział Neron – chociaż nie zanosi się na to, abyście poznali internat z bliska. Aby zamieszkać w internacie, trzeba mieć pisemne zezwolenie rodzica lub opiekuna. Wasi rodzice nie żyją, a co do waszych opiekunów, to wiem od pana Poe, że albo poumierali śmiercią tragiczną, albo się was pozbyli. – Ale pan Poe na pewno może nam podpisać takie zezwolenie! – zauważyła Wioletka. – Na pewno nie może! – zaprzeczył Neron. – Nie jest on ani waszym rodzicem, ani opiekunem. To tylko bankier nadzorujący wasze sprawy. – Przecież to na jedno wychodzi – zaprotestował Klaus. – Przecież to na jedno wychodzi – spapugował go Neron. – Może po paru semestrach w Szkole Prufrocka nauczycie się, na czym polega różnica między rodzicem a bankierem. Niestety, musicie zamieszkać w małej blaszanej budce, w której nie ma ani świetlicy, ani sali gier, ani biblioteki z wypożyczalnią, jeszcze czego. Każde z was dostanie własną wiązkę siana do spania, ale żadnych owoców. To parszywe warunki, przyznaję, ale wiem od pana Poe, że macie za sobą wiele niemiłych doświadczeń, więc sądzę, że jesteście przyzwyczajeni do niewygód. – Czy byłby pan uprzejmy zrobić dla nas wyjątek? – poprosiła grzecznie Wioletka. – Jestem skrzypkiem! – oburzył się Wicedyrektor. – Nie mam czasu na robienie wyjątków! Cały mój czas pochłania ćwiczenie gry na skrzypcach. A teraz zechcecie łaskawie opuścić mój gabinet, abym mógł wreszcie powrócić do przerwanej próby. Klaus już otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale jeden rzut oka na Nerona przekonał go, że szkoda słów dla takiego uparciucha – więc z chmurną miną podążył za siostrami ku drzwiom gabinetu Wicedyrektora. Jednak gdy drzwi zamknęły się za dziećmi, Wicedyrektor Neron sam wyrzekł jeszcze jedno słowo, a nawet powtórzył je trzy razy. Słysząc te trzy słowa, dzieci upewniły się, że Neronowi wcale 
nie jest ich żal. Ledwie bowiem sieroty Baudelaire opuściły gabinet, Neron, sądząc, że nikt go już nie słyszy, powiedział do siebie: – Hi, hi, hi! Oczywiście, Wicedyrektor Neron nie wymówił w istocie tych trzech sylab – „hi, hi, hi”. Kiedy widzicie w książce słowa „hi, hi, hi”, albo „ha, ha, ha”, albo „he, he, he”, albo „ho, ho, ho”, słowa te oznaczają, że ktoś się zaśmiał. Jednak w tym przypadku słowa „hi, hi, hi” nie oddają wyjątkowego brzmienia śmiechu Wicedyrektora Nerona. Był to śmiech skrzekliwy i świszczący, chrypliwy i zgrzytliwy, jakby Neron wyśmiewał się z dzieci, żując blaszane puszki. A nade wszystko był to śmiech okrutny. Wyśmiewanie się z kogoś zawsze jest okrutne, chociaż czasami, gdy ktoś nosi bardzo brzydki kapelusz, doprawdy trudno powstrzymać się od śmiechu. Tyle że Baudelaire’owie nie nosili brzydkich kapeluszy. Baudelaire’owie byli dziećmi, którym zakomunikowano złą wiadomość – więc jeśli Wicedyrektor Neron naprawdę musiał się z nich naśmiewać, to powinien był przynajmniej powstrzymać się z tym do chwili, gdy dzieci znajdą się poza zasięgiem jego głosu. Lecz Neron nawet nie próbował się powstrzymać: słuchając jego śmiechu, sieroty Baudelaire zrozumiały, że ich ojciec nie miał racji, mówiąc to, co powiedział po wcześniejszym powrocie do domu z koncertu skrzypcowego. Jednak istnieją na świecie dźwięki gorsze niż gra na skrzypcach w wykonaniu kogoś, kto nie ma o niej pojęcia. O wiele, wiele gorszy jest skrzekliwy, świszczący, chrypliwy, zgrzytliwy, okrutny śmiech z dzieci, które muszą zamieszkać w blaszanej budce. Więc gdy siedzę w tej chwili ukryty w górskiej chacie i piszę słowa „hi, hi, hi”, a wy, gdziekolwiek się w tej chwili kryjecie, czytacie słowa „hi, hi, hi” – to wiem, i wy też wiedzcie, że „hi, hi, hi” oznacza najgorszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszeli Baudelaire’owie.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj