Jensen spał długo następnego ranka i do biur obserwatorium dotarł dopiero o jedenastej. Miał przed sobą około tygodnia pracy polegającej na badaniu klisz, które naświetlił przez ostatnie dwa tygodnie. Musiał porównać ostatnie obserwacje ze zdjęciami wykonanymi w zeszłym miesiącu. I musiał zrobić to oddzielnie dla każdego obszaru nieba. Tak więc późnym porankiem 8 stycznia 1964 roku Jensen siedział w piwnicy budynku obserwatorium, nastawiając przyrząd znany jako „migacz”. Jak sama nazwa wskazuje, „migacz” umożliwia oglądanie pierwszej kliszy, następnie drugiej, potem znów pierwszej i tak dalej, w dość szybkim tempie. W czasie tego „migania” każda gwiazda, która zmieniła się znacznie w okresie między wykonaniem obu zdjęć, odróżnia się od reszty jako oscylujący lub migoczący punkcik świetlny, podczas gdy ogromna większość gwiazd, które nie uległy zmianie, zachowuje taką samą jasność. W ten sposób można stosunkowo łatwo wyszukać tę jedną gwiazdę na dziesięć tysięcy, która się zmieniła. Oszczędzano olbrzymiej pracy, ponieważ nie trzeba było badać każdej gwiazdy z osobna. Przygotowanie klisz do „migacza” wymagało znacznej staranności. Zdjęcia dokonywane musiały być nie tylko tą samą kamerą, ale o ile to możliwe, w takich samych warunkach. Musiały charakteryzować się tym samym czasem naświetlania, a ich wywoływanie musiało być tak podobne, jak tylko astronom wykonujący cały zabieg potrafił dwa kolejne procesy upodobnić do siebie. Dlatego właśnie Jensen był tak ostrożny przy ustalaniu czasu naświetlania i przy wywoływaniu. Problem, który stawał obecnie przed nim, polegał na tym, że wybuchające gwiazdy to nie jedyne obiekty wykazujące zmiany. Choć ogromna większość gwiazd się nie zmienia, istnieje kilka odmian gwiazd oscylujących, które także „migają” w opisany powyżej sposób. Takie zwyczajne oscylatory trzeba sprawdzać oddzielnie i wyłączyć z poszukiwań. Jensen szacował liczbę zwyczajnych oscylatorów, które trzeba będzie sprawdzić i wyeliminować, nim znajdzie jedną nową, na jakieś dziesięć tysięcy. Zazwyczaj odrzucał „migotka” po krótkim przyjrzeniu się, ale czasami zdarzały się przypadki wątpliwe. Wówczas musiał skonsultować katalog gwiezdny, a to oznaczało konieczność dokładnego pomiaru danej gwiazdy. Tak więc miał całkiem sporo pracy, nim udało mu się przebadać cały stos zdjęć — i to pracy, która była dość monotonna. 14 stycznia zakończył badania. Wieczorem zdecydował się pojechać do obserwatorium. Popołudnie spędził w California Institute of Technology, gdzie prowadzono ciekawe seminarium­ poświęcone spiralnym ramionom galaktyk. Po seminarium wywiązała się ożywiona dyskusja. Prowadził ją jeszcze z przyjaciółmi podczas kolacji i w drodze do obserwatorium. Miał zamiar dokończyć ostatnią stertę zdjęć, tych, które wykonał w nocy 7 stycznia. Zbadał pierwsze zdjęcia. Okazało się, że zajęcie jest żmudne. Raz jeszcze jedna z „możliwości” rozpłynęła się w morzu zwyczajnych, znanych oscylatorów. Niecierpliwie wyglądał końca pracy. Już lepiej siedzieć na zboczu przy teleskopie niż wysilać oczy przy tym przeklętym instrumencie, pomyślał, nachylając się nad okularem. Nacisnął przycisk i druga para zdjęć pojawiła się w polu widzenia. W chwilę później Jensen majstrował przy przyrządzie, wyjmując klisze z uchwytów. Uniósł je do światła i oglądał przez dłuższy czas, następnie ponownie umieścił w „migaczu” i włączył przyrząd. W bogatym polu gwiezdnym widniała duża, niemal okrągła ciemna plama. Ale w zdumienie wprawił go pierścień gwiazd otaczających plamę. Wszystkie oscylowały, migotały. Dlaczego? Nie znajdywał zadowalającej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ nigdy nie widział czegoś podobnego ani o tym nie słyszał. Jensen stwierdził, że nie jest w stanie pracować dalej. Zbyt go podnieciło to osobliwe odkrycie. Czuł, że musi z kimś o tym porozmawiać. Oczywiście wybór padł na doktora Marlowe’a, jednego ze starszych badaczy. Większość astronomów specjalizuje się w jednej z wielu dziedzin ich dyscypliny naukowej. Marlowe także miał swoją specjalność, ale przede wszystkim był człowiekiem o ogromnej wiedzy ogólnej. Być może dlatego mylił się rzadziej niż większość badaczy. Gotów był dyskutować o astronomii o każdej porze dnia i nocy, a przemawiał z ogromnym ożywieniem do każdego, czy to do wybitnego naukowca, jak on sam, czy też do młodego człowieka u progu kariery. Było więc rzeczą naturalną, że Jensen pragnął porozmawiać z Mar­ lowe’em o osobliwym odkryciu. Starannie umieścił obie klisze w pudełku, wyłączył przyrządy i światło w piwnicy, po czym poszedł ku tablicy ogłoszeń przed biblioteką. Chciał przejrzeć listę obserwacji. Ku swemu zadowoleniu stwierdził, że Marlowe nie wyjechał ani na Palomar, ani na Mount Wilson. Ale mógł oczywiście gdzieś wyjść wieczorem. Jensen miał jednak szczęście, bo kiedy zadzwonił do Marlowe’a, okazało się, że ten jest w domu. Gdy wyjaśnił, że chciałby przyjść porozmawiać o czymś dziwnym, co odkrył w swoich badaniach, Marlowe rzekł: —  Przyjdź zaraz, Knut, czekam na ciebie. Nie, w porządku. Nie jestem dziś zajęty. Stan umysłu Jensena najlepiej ilustruje to, że zadzwonił po taksówkę, aby pojechać do Marlowe’a. Student z rocznym dochodem dwóch tysięcy dolarów zazwyczaj nie podróżuje taksówką. Było to szczególnie prawdziwe w przypadku Jensena. Oszczędność była dlań bardzo ważna, ponieważ miał zamiar objechać obserwatoria w Stanach Zjednoczonych przed powrotem do Norwegii, a poza tym musiał kupić prezenty. Ale w tej sytuacji kwestia pieniędzy nawet nie przyszła mu do głowy. Pojechał do Altadeny, ściskając mocno pudełko z kliszami i zastanawiając się, czy mimo wszystko się nie ośmiesza. Czyżby popełnił jakiś głupi błąd? Marlowe czekał. —  Wejdź, proszę — powiedział. — Napijesz się? W Norwegii pijecie dosyć mocne trunki, prawda? Knut się uśmiechnął. —  Nie takie mocne, jak pan sądzi, panie doktorze. Marlowe wskazał Jensenowi fotel przy kominku (do którego tak tęsknią wszyscy posiadacze centralnego ogrzewania) i usunąwszy dużego kota z drugiego fotela, usiadł także. —  Dobrze się składa, że akurat zadzwoniłeś, Knut. Moja żona wyszła na cały wieczór i właśnie się zastanawiałem, co ze sobą zrobić. Po czym w typowy dla siebie sposób przeszedł do sedna sprawy — dyplomacja i takt polityczny były mu obce. —  No więc co tam masz? — spytał, wskazując na żółte pudełko, które Jensen przyniósł ze sobą. Nieco wstydliwie Knut wyjął pierwsze zdjęcie, wykonane 9 grudnia 1963 roku, i podał je bez słowa. Wnet poznał reakcję Marlowe’a. —  Mój Boże! — wykrzyknął Marlowe. — Pewnie zrobione na osiemnastocalówce. Tak, widzę, że zaznaczyłeś to sobie na odwrocie. —  Czy coś nie w porządku? —  Jeszcze nie wiem. — Marlowe wyjął z kieszeni lupę i uważnie przyjrzał się całej kliszy. — Wygląda całkiem porządnie. Nie ma żadnych usterek. —  Więc dlaczego tak to pana zaskoczyło, panie doktorze? —  No cóż, przecież to zdjęcie właśnie chciałeś mi pokazać, prawda? —  Niezupełnie. Dopiero porównanie z następnym, które wykonałem miesiąc później, wydaje mi się niezwykłe. —  Już to samo jest dość osobliwe — rzekł Marlowe. — I trzymałeś to w szufladzie przez cały miesiąc! Szkoda, że od razu mi nie pokazałeś. Ale skąd miałeś wiedzieć. —  Wciąż nie rozumiem, co pana tak zaskoczyło na tym zdjęciu. —  Spójrz na tę okrągłą plamę. Jest to oczywiście ciemna chmura zasłaniająca światło gwiazd leżących za nią. Takie skupiska nie są wcale rzadkością na Drodze Mlecznej, ale zazwyczaj bywają malutkie. Boże, spójrz na to! Jest potężna, musi mieć ze dwa i pół stopnia średnicy! —  Ależ, panie doktorze, jest wiele chmur znacznie większych od tej, zwłaszcza w rejonie Strzelca. —  Jeżeli przyjrzysz się dokładniej temu, co wygląda na du­ żą chmurę, stwierdzisz, że jest zbudowana z mnóstwa mniejszych chmurek. A to, co sfotografowałeś, wygląda na jedną wielką kulistą chmurę. Naprawdę zastanawiam się, jak mogłem przegapić coś tak wielkiego. Marlowe przyjrzał się ponownie podpisowi pod zdjęciem. —  To prawda, że chmura jest na półkuli południowej, a my nie interesowaliśmy się tak dalece zimowym niebem. Ale mimo to zastanawiam się, dlaczego ją przegapiłem, kiedy pracowałem nad Trapezem w Orionie. Było to tylko trzy czy cztery lata temu, a czegoś takiego z pewnością bym nie zapomniał. Fakt, że Marlowe nie zidentyfikował chmury — bo z pewnością była to chmura — zaskoczył Jensena. Marlowe znał niebo i wszystkie osobliwości, jakie można było na nim wypatrzeć, równie dobrze jak ulice i aleje w Pasadenie. Marlowe podszedł do barku i napełnił kieliszki. Gdy wrócił, Jensen rzekł: —  Dopiero to drugie zdjęcie mnie zaskoczyło. Marlowe ledwie rzucił na nie okiem i ponownie sięgnął po pierwsze. Jego doświadczone oko nie potrzebowało „migacza”, by zauważyć, że na wcześniejszej fotografii chmura otoczona była pierścieniem gwiazd, których wcale albo prawie wcale nie było na późniejszej. Spoglądał w zamyśleniu na obie. —  Czy fotografując niebo, stosowałeś zwykłe procedury? —  Całkowicie. —  Zdjęcia wyglądają normalnie, ale nigdy nie wiadomo. Marlowe urwał gwałtownie i wstał. Jak zawsze kiedy był podniecony lub zaniepokojony, wydmuchiwał z fajki olbrzymie kłęby anyżkowego dymu tytoniowego południowoafrykańskiej odmiany. Jensen zastanawiał się, dlaczego cybuch jego fajeczki nie staje w płomieniach. —  Może zdarzyło się coś zwariowanego. Najlepiej zaraz zróbmy jeszcze jedno zdjęcie. Kto tam może być dzisiaj na górze? —  Ma pan na myśli Mount Wilson czy Palomar? —  Mount Wilson. Palomar jest za daleko. —  O ile pamiętam, któryś z gości używa stucalówki. Zdaje mi się, że Harvey Smith pracuje na sześćdziesięciocalówce. —  Wiesz co, najlepiej będzie, jeżeli sam pojadę. Harvey nie będzie miał nic przeciwko temu, że zajmę mu trochę czasu. Oczywiście nie dam rady objąć całej mgławicy, ale sfotografuję pola gwiezdne na jej skraju. Znasz dokładne współrzędne? —  Nie. Zadzwoniłem zaraz po przejrzeniu klisz w „migaczu”. Nie miałem czasu, żeby je zmierzyć. —  Nie szkodzi, zrobimy to w drodze. Ale naprawdę nie ma potrzeby, żebyś odmawiał sobie snu, Knut. Podrzucę cię do akademika. Zostawię kartkę dla Mary, że wrócę dopiero jutro. Jensen był bardzo podniecony, gdy Marlowe wysadził go przed akademikiem. Zanim się położył, napisał listy do domu: jeden do rodziców, ze zwięzłym opisem niezwykłego odkrycia, a drugi do Grety, z uwagą, że chyba trafił na coś bardzo ważnego. Marlowe pojechał do biura obserwatorium. Najpierw zadzwonił na Mount Wilson, do Harveya Smitha. Kiedy usłyszał jego lekki południowy akcent, rzekł: —  Mówi Geoff Marlowe. Słuchaj, Harvey, pojawiło się coś dziwnego, tak dziwnego, że chciałbym, żebyś mi użyczył dziś wieczorem sześćdziesięciocalówki. Co to jest? Nie wiem, co to jest. Właśnie chciałbym sprawdzić. Ma to coś wspólnego z pracami młodego Jensena. Przyjdź tu do nas jutro o dziesiątej rano, a powiem ci więcej. Jeżeli cię zanudzę, dostaniesz butelkę szkoc­ kiej. Starczy? Doskonale! Powiedz asystentowi, że przyjadę około pierwszej, dobrze? Następnie Marlowe zadzwonił do Billa Barnetta w Caltech. —  Bill, mówi Geoff Marlowe, dzwonię z biura. Chciałem ci powiedzieć, że jutro o dziesiątej rano odbędzie się dosyć ważne zebranie. Chciałbym, żebyś był i żebyś przyprowadził pa­ru dobrych teoretyków. Nie muszą to być astronomowie. Paru bystrych chłopaków… Nie, teraz nie mogę niczego wyjaśnić. Jutro będę wiedział więcej. Będę dziś pracował na sześćdziesięciocalówce. Ale zrobimy tak: jeżeli jutro w porze obiadowej będziesz uważał, że cię wyprowadziłem w maliny, dostaniesz skrzynkę szkockiej… Doskonale! Nucił podniecony, spiesząc do piwnicy, w której Jensen pracował wcześniej tego samego wieczoru. Prawie godzinę obliczał położenie chmury. Gdy wreszcie był pewien, że wie dokładnie, gdzie skierować teleskop, wyszedł, wsiadł do samochodu i pojechał na Mount Wilson. * * *
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj