Czerwony Mars otwiera trylogię o Marsie Kima Stanleya Robinsona. Składają się na nią także powieści Zielony Mars i Błękitny Mars.  W tym tygodniu Czerwony Mars doczekał się reedycji nakładem wydawnictwa Vesper w ramach serii Wymiary, w której publikowane są różnorodne powieści science fiction. Wydawca udostępnił fragment Czerwonego Marsa w przekładzie Ewy Wojtczak. Znajdziecie go pod opisem i okładką książki. 

Czerwony Mars - opis i okładka książki

Przez stulecia zimny, nieprzystępny, targany huraganowymi wiatrami Mars fascynował ludzkość. W końcu udało się zorganizować misję mającą na celu kolonizację i terraformację Czerwonej Planety. Na podbój Marsa wyrusza grupa stu starannie wyselekcjonowanych osób. Różnią się wiekiem, wykształceniem, specjalizacją, narodowością, światopoglądem. Razem stanowią fundament, na którym oprze się przyszłość planety. Ich celem jest uczynienie Marsa zdatnym do życia, przekształcenie go w drugi dom dla mieszkańców przeludnionej, targanej konfliktami i brakiem surowców Ziemi. Wyposażeni w najnowszą technologię koloniści muszą zmierzyć się nie tylko z ekstremalnymi warunkami panującymi na powierzchni planety. Różne wizje, plany, motywacje członków załogi sprawiają, że nawet w obliczu tak wzniosłego celu, to nie przyroda staje się największym zagrożeniem dla sukcesu ich misji, ale oni sami – podzieleni na frakcje, skonfliktowani, wiedzeni zawiścią, zaślepieni wykluczającymi się wzajemnie ideami. Na tle epickich wydarzeń, manifestacji potęgi ludzkiego rozumu i technologii, obserwujemy akty odwagi, poświecenia, ale też i intrygi, spiski i zdrady. Dla jednych Mars to tylko źródło zysku, inni gotowi są oddać życie, by nigdy się nie zmienił.
Źródło: Vesper

Czerwony Mars - fragment powieści

– ...A więc wreszcie tu przybyliśmy. Nikt jednak nie przypuszczał, że gdy wylądujemy na Marsie, będziemy tak bardzo odmienieni przez lot, że wszystko, co nam kiedyś wpajano, straci jakiekolwiek znaczenie. Ta podróż bowiem nie przypominała ani wyprawy podwodnej, ani zdobywania Dzikiego Zachodu – to było całkowicie nowe, fascynujące doświadczenie. Ziemia, w miarę trwania lotu Aresa, oddalała się od nas coraz gwałtowniej, aż w końcu stała się już tylko błękitną gwiazdką pośród wielu innych migoczących w przestrzeni; głosy z niej docierały tak późno, że zdawało się, iż pochodzą z poprzedniego stulecia. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie, w związku z czym staliśmy się zupełnie innymi istotami. To wszystko stek kłamstw, pomyślał z rozdrażnieniem Frank Chalmers. Siedział wśród marsjańskich dostojników i obserwował, jak jego stary przyjaciel John Boone wygłasza typową dla siebie „inspirującą mowę”. Przemówienie straszliwie Chalmersa nużyło. Prawda była taka, że podróż na Marsa okazała się po prostu kosmicznym odpowiednikiem bardzo długiej jazdy pociągiem. Jej uczestnicy nie tylko nie stali się „zupełnie innymi istotami”, ale przeciwnie, teraz byli sobą bardziej niż kiedykolwiek; odcięci od znajomego środowiska i zmuszeni do wyzbycia się starych nawyków, musieli się zmierzyć z nagą, surową substancją własnych jaźni. A John stał tam i celując palcem w tłum, mówił: – Lecieliśmy na Marsa z nadzieją stworzenia nowego świata i kiedy wreszcie tu dotarliśmy, okazało się, że zanikły różnice, które dzieliły nas na Ziemi, znikły bez śladu, ponieważ tutaj nie mają najmniejszego znaczenia! Tak, Boone rozumiał to dosłownie. Jego wizja Marsa stanowiła jakby soczewkę zniekształcającą rzeczywistość, coś w rodzaju religii. Chalmers przestał słuchać i w zamyśleniu wodził wzrokiem po panoramie nowego miasta. Postanowili nazwać je Nikozją. Było to pierwsze miasto zbudowane na powierzchni Marsa; wszystkie budynki umieszczono pod ogromną przezroczystą kopułą, wspartą na niemal niewidocznej konstrukcji i usytuowaną na wzniesieniu Tharsis, na zachód od Noctis Labyrinthus. Lokalizacja ta sprawiała, że z miasta rozciągał się oszałamiający widok, z szerokim, płaskim wierzchołkiem Pavonis Mons przecinającym odległy horyzont. Wszystkich marsjańskich pionierów znajdujących się w tłumie widok ten z pewnością przyprawiał o zawrót głowy; nareszcie byli na powierzchni, porzuciwszy na zawsze rozpadliny, płaskowzgórza i kratery! I tak już będzie zawsze! Hurra! Śmiech, który nagle przeleciał przez tłum, skierował uwagę Franka z powrotem na starego przyjaciela. John Boone przemawiał lekko ochrypłym głosem z przyjemnym dla ucha, środkowo-zachodnim akcentem i w jakiś sobie tylko właściwy sposób był jednocześnie rozluźniony i skoncentrowany, szczery i autoironiczny, skromny i pewny siebie, poważny i rozbawiony. Krótko mówiąc, stanowił niemal ideał mówcy. Nic więc dziwnego, że słuchacze byli wniebowzięci: przecież przemawiał do nich „pierwszy człowiek na Marsie”. Mieli tak zachwycone miny, jakby widzieli przed sobą Jezusa rozmnażającego na wieczerzę chleb i ryby. I John chyba rzeczywiście zasługiwał na ich uwielbienie, gdyż dokonał niemal cudu, choć w nieco innej dziedzinie – dzięki niemu ich pełna wyrzeczeń, męcząca egzystencja przekształcała się w oszałamiające duchowe doświadczenie. – Na Marsie będziemy się troszczyć o siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek – oznajmił John. W praktyce oznacza to, pomyślał Chalmers, przerażające zachowanie obserwowane u szczurów, których populację eksperymentalnie zwiększono, nie stwarzając jednak możliwości ekspansji terytorialnej. – Mars jest miejscem wspaniałym, egzotycznym, ale i niebezpiecznym – kontynuował mówca, opisując w ten sposób zmrożoną kulę zwietrzałej skały, gdzie ich organizmy przyjmowały dawkę około piętnastu remów rocznie szkodliwego promieniowania. – A jeśli chodzi o naszą pracę – stwierdził Boone – kształtujemy nowy porządek społeczny i stawiamy kolejny olbrzymi krok w historii ludzkości. Jak sobie uświadomił z rozbawieniem Frank, ten „olbrzymi krok” miał znaczenie wyłącznie dla dominacji rzędu naczelnych. Tym szumnym stwierdzeniem John zakończył przemowę, a tłum natychmiast zareagował rykiem aplauzu. Gdy zaległa wreszcie cisza, na podium weszła Maja Tojtowna, aby przedstawić Chalmersa. Frank posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, mówiące, że nie jest w nastroju do jej zwykłych żartów. Z pewnością go zrozumiała. – Nasz następny mówca jest czymś w rodzaju paliwa rakietowego do naszego małego statku kosmicznego. – Wśród zgromadzonych rozległy się stłumione chichoty. – To właśnie dzięki jego śmiałej wizji i niespożytej energii dotarliśmy wiele lat temu tu, na Marsa, jeśli więc macie jakieś problemy, on właśnie jest osobą, której powinniście je przedstawić. Oto mój stary przyjaciel, Frank Chalmers. Gdy wszedł na podium, natychmiast uderzył go rozciągający się stąd widok miasta; wydawało się zaskakująco duże. Zajmowało obszar przypominający wydłużony trójkąt, a oni znajdowali się teraz niemal w jego najwyższym punkcie, w parku usytuowanym w zachodnim wierzchołku. Park przecinało promieniście siedem ścieżek, które na jego obrzeżach zmieniały się w szerokie, trawiaste aleje, obramowane rzędami drzew. Między alejami stały niskie trapezoidalne budynki o ścianach wyłożonych płytami z polerowanego kamienia w najrozmaitszych kolorach. Rozmiar i architektura budowli nadawały miastu nieco paryski wygląd, przy czym był to Paryż widziany wiosną oczyma pijanego fowisty, z kawiarenkami na chodnikach i całą resztą. Cztery czy pięć kilometrów dalej, u stóp wzgórza, granicę miasta wyznaczały trzy smukłe drapacze chmur, a za nimi rozciągała się zieleń położonych na nizinie farm. Wieżowce stanowiły równocześnie część wsporników kopuły, która u góry z sieci przewodów w kolorze nieba tworzyła łukowate sklepienie. Samą kopułę wykonano z przezroczystej materii, co wywoływało u patrzących złudzenie, że znajdują się na otwartej przestrzeni. Było to wspaniałe przeżycie. Nikozja z pewnością będzie przyciągać całe rzesze osadników. Chalmers opowiedział to wszystko zgromadzonym, a ci entuzjastycznie przyznali mu rację. Wyglądało na to, że zdobył sobie tłum – te niestałe duszyczki, wyczulone na najdrobniejsze nawet potknięcia mówcy – prawie tak niezawodnie jak John. Frank był potężnym mężczyzną o ciemnej karnacji i zdawał sobie sprawę, że stanowi fizyczne przeciwieństwo pogodnego, jasnowłosego Johna, który samym wyglądem zdobywał zaufanie ludzi. Wiedział jednak również, że ma własną, szorstką charyzmę, teraz także z niej korzystał, czerpiąc pełnymi garściami z zapasu ulubionych słów i wyrażeń. Nagle chmury przeciął promień słońca, padając na skierowane ku górze twarze i Frank poczuł dziwny ucisk w żołądku. Tylu obcych! Tłum wydał mu się czymś przerażającym – wszystkie te wpatrzone w niego, wilgotne porcelanowe oczy na tle niewyraźnych, różowych plam twarzy... To było prawie nie do zniesienia. Pięć tysięcy osób w jednym jedynym marsjańskim mieście. Po wszystkich tych latach w Underhill trudno to było pojąć. Chalmers nierozsądnie spróbował wyjaśnić swe odczucia zgromadzonym. – Kiedy rozglądam się wokół... uderza mnie, jak niesamowita jest nasza obecność tutaj... Wyraźnie tracił przychylność tłumu. Ale w jaki sposób miał im to wyjaśnić? Jak przekazać tym twarzom, jaśniejącym niby papierowe lampiony, myśl, że są samotni wśród całego morza skał? Jak im powiedzieć, że nawet jeśli żywe istoty nie są niczym więcej niż tylko nosicielami genów nastawionych wyłącznie na przetrwanie – co przecież w jakiś sposób też oznacza martwotę – to i tak są cenniejsze niż jałowa, nieorganiczna nijakość tej planety? Rzecz jasna, w żadnym wypadku nie może im tego powiedzieć. W każdym razie nie teraz i oczywiście nie przy takiej okazji. Musi się więc wziąć w garść. – Na marsjańskim pustkowiu – oznajmił – ludzka obecność jest... hmm... czymś bardzo szczególnym. – Jakiś głos w jego umyśle powtórzył szyderczo: „Będziemy się troszczyć o siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek”. – Ta planeta sama w sobie jest tylko martwym, zamarzniętym koszmarem – („Mars jest egzotycznym i wspaniałym miejscem”, zadźwięczało mu w uszach) – ale ponieważ los przeznaczył ją na nasz dom, z konieczności musimy troszeczkę ją... przekształcić. – („Tworzymy nowy porządek społeczny”.) – No tak, przyłapał się na tym, że wygłasza dokładnie takie same kłamstwa, jak te, które przed chwilą usłyszeli od Johna! Dzięki temu jednak za swoją przemowę również otrzymał gromkie oklaski. Zirytowany oświadczył zgryźliwie, że czas już się udać na posiłek, i w ten sposób pozbawił Maję okazji do podsumowania. Chociaż prawdopodobnie przewidziała, że Frank tak postąpi, bo wcale nie wyraziła ochoty na zabranie głosu. Frank Chalmers znany był z tego, że lubi mieć ostatnie słowo. Na prowizorycznej mównicy tłoczyło się mnóstwo osób, aby zbliżyć się do marsjańskich znakomitości. Niezwykle rzadko można było spotkać w jednym miejscu tak wielu przedstawicieli pierwszej setki pionierów. Korzystając z okazji, nowi przybysze gromadnie obiegli Johna, Maję, Samanthę Hoyle, Saxa Russella i Chalmersa. Frank wzrokiem odszukał w tłumie Johna i Maję. W otaczającej ich grupie Ziemian nie rozpoznał nikogo, co go trochę zaciekawiło. Ruszył wolno przez podest w ich stronę; zbliżając się, zauważył, że Maja i John wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. – Nie widzę przeszkód, aby to miejsce mogło funkcjonować zgodnie z powszechnie przyjętymi prawami – mówił jeden z przybyszów. Maja odpowiedziała mu pytaniem: – A czy Olympus Mons naprawdę przypomina panu hawajską Maunę Loa? – Oczywiście – odparł mężczyzna. – Wszystkie tarczowe wulkany wyglądają podobnie. Frank spojrzał na Maję ponad głową tego idioty. Nie odpowiedziała spojrzeniem. John również udawał, że nie zauważa jego obecności. Maja odwrócona była tyłem do Franka, Samantha Hoyle przez chwilę wyjaśniała coś półgłosem innemu przybyszowi, który pokiwał głową, po czym zerknął niepewnie na Chalmersa. Samantha wciąż stała odwrócona tyłem. Ale ona go nie interesowała, liczył się tylko John, tylko John i Maja, a oboje udawali, że nie dzieje się nic niezwykłego, chociaż niezależnie od tego na jaki temat rozmawiali, gwałtownie przerwali rozmowę.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj