Już w najbliższy wtorek, kilka dni przed premierą Diablero na Netfliksie, do polskich księgarń trafi powieść El diablo me obligó. Książka pochodzącego z Meksyku pisarza F.G. Haghenbeck stanowiła kanwę dla tej produkcji. Jest to historia tytułowego diablero, łowcy nadprzyrodzonych istot trafiającego na wyzwanie, które może go przerosnąć. Przeczytajcie początek Diablero. Autorem przekładu jest Tomasz Pindel.

Rozdział I

Pan Nice Suit

Każdy z nas jest swoim własnym demonem i sami czynimy ten świat piekłem.

Oscar Wilde 

Dziś Ulice przedstawiały dość dołujący widok, jakby cała ludzkość marzyła tylko o rozpieprzeniu swojej planety. Szerokie wybetonowane ulice przypominały zżerane gangreną arterie. Po obu ich stronach tłoczyły się pozbawione wszelkiej ambicji budynki, gdzieniegdzie przedzielone pustymi terenami, naiwnie czekającymi, aż pochłonie je jakaś firma budowlana. Reklamy po hiszpańsku zapewniały, że nadaje je stacja z najlepszą gorącą – „caliente!” – muzyką, i zachwalały usługi Nickiego Lópeza Cháveza. „Adwokat specjalizujący się w prawie pracy! Możesz zarobić 10.000 dollars cash!” Jeśli Los Angeles to miasto najdalej położone od Boga, to East Side musi tkwić w samym tyłku diabła. Jako jeden z jego hemoroidów. Nikt by nie uwierzył, że jest północ. Dzielnica nie spała, tylko żyła swoim życiem. Trzeba jednak było mieć oczy szeroko otwarte, żeby nie zarobić jakiejś kulki w prezencie od jednego z tutejszych gangów. Deszcz pokrył okolicę tłustawą warstwą, przypominała czuprynę alfonsa. Ponieważ panował zaduch, miejscowi wychodzili zaczerpnąć powietrza pod pajęczynami schodów przeciwpożarowych albo w bramach budynków. Uciekli tu przed koszmarem głodu ze swoich krajów. Umieli poradzić sobie z upałem i ze służbami imigracyjnymi, w przerwach od pracy wachlowali się czym popadnie, zasuwali jako sprzątacze kibli w McDonaldach. Stały tam kobiety w koszulach nocnych z koroną wałków na głowie; faceci w slipach i z wielkimi brzuchami wietrzyli sobie jaja, wypuszczając to jedno, to drugie nogawką. Mężczyzna w czarnym garniturze patrzył na nich i prowadził dalej auto. Przyglądał się całym rodzinom wymieniającym się plotkami na podwórkach zastawionych rozwalonymi rowerami i pełnymi butelek, których nikt nie odniesie do skupu. Jego samochód wyglądał jak brylant na talerzu fasoli. Zerknął na plan miasta. Połowy tutejszych ulic w ogóle na nim nie było. Ale adres, którego szukał, owszem. Zaznaczył go sobie kółeczkiem. Skręcił z głównej alei i zapuścił się w boczną uliczkę, ciemną jak gardziel gada, a w radiu Los Lobos grali swój tex-mex. Grupa młodych facetów stojących przy metalowej beczce, z której buchał ogień, odprowadziła go wzrokiem. Popijali z butelki schowanej w papierowej torebce i pociągali z wielkiej cytrynowożółtej fajki. Opuścił szybę w swoim oknie, ale nie wyłączył klimy. Żadnych ustępstw dziś w nocy. Chciał im tylko pokazać, że wcale się nie zgubił. Odpowiedział im teleskopowym spojrzeniem. Jeden z tamtych wykonał w jego stronę obelżywy gest. Dojechał do końca ulicy, pod drewniany dom pomalowany na niemożliwy do rozpoznania kolor, ni to czerwony, ni zielony, który czekał na niego z otwartymi drzwiami, zapalonym światłem, na chodniku piętrzyły się śmieci, a obok, w chevym 74, czerwony metalik, siedział człowiek. Auto zostało starannie wystylizowane na hot roda: z niskim zawieszeniem, jakby przygotowane na jakąś postapokaliptyczną wojnę. Na masce miało plastikową figurkę Cantinflasa przebranego za diabła, a pod spodem napis gotycką czcionką: „Diabeł mi kazał”. Czekający w środku facet stary nie był, choć młodość już dawno zostawił w jakimś więzieniu. Włosy miał nażelowane i zaczesane do tyłu, nie tak długie, żeby trzeba je było wiązać w kucyk, ale też nie tak krótkie, żeby fryzjer miał robotę. Nosił koszulkę bez rękawów z napisem „Bush to gówno”. Nogawki szerokich spodni wpuścił w amerykańskie buty wojskowe. Żeby nie było miejsca na wątpliwości, na szyi wisiało mu kilka blach identyfikacyjnych. Rywalizowały o miejsce z krzyżykiem z czerwonych granatów oprawionych w srebro. Cienki i zabawny wąsik, jak u nastolatka z dyskoteki, zdobił jego twarz. Miał papierosa przyklejonego do wargi, niezapalonego.
Źródło: Rebis
Mężczyzna w garniturze zaparkował mercedesa obok karmazynowego samochodu tamtego. Nie pasowali do siebie tak bardzo jak bankier i ladacznica. Wysiadł, trzymając w ręku metaliczną walizeczkę. – Punktualny as fuck, stary! Nice suit! Armani? – krzyknął Latynos, odsłaniając w uśmiechu uzębienie przypominające kolbę kukurydzy, z dwoma złotymi zębami. Mężczyzna w garniturze popatrzył na swój strój, jakby dopiero zauważył, że ma coś na sobie. Czarna marynarka. Biała koszula. Bardziej neutralny niż znaczek pocztowy. – Wydaje mi się, że Hugo Boss – odpowiedział po hiszpańsku, wyciągając rękę na powitanie. Nie miał akcentu z dzielnicy, tylko taki, jakiego człowiek uczy się na uniwersytecie, czytając Cervantesa, Garcíę Márqueza i Octavio Paza. Latynos uścisnął mu dłoń, że aż klasnęło. Rozszczekały się psy w pobliżu. – Ready? Elvis Infante go fuck tonight… – zawołał facet z wąsikiem, otwierając drzwi swojego auta. Mężczyzna w garniturze nawet nie drgnął. – No, śmiało. Jedziemy, panie Nice Suit. – Pojadę za tobą swoim – odpowiedział tamten z powagą. Nadal się nie poruszył. Wyglądał jak sztywny i znudzony manekin, w drogim garniturze, ten cały pan Nice Suit. – Słuchaj, broder, ta twoja fuckin bryka to jakby sama krzyczała: „Zabijcie mnie, jestem dzianym białasem” – wyjaśnił tamten. Z domu wyszedł dzieciak, na oko dziesięciolatek. Trzymał potężnego dwulufowego gnata. – Mój bratanek Lencho popilnuje ci auta. Mężczyzna w garniaku przyjrzał się chłopakowi. Miał na sobie brudną piżamę ze Spidermanem i strupa z zaschniętych smarków pod nosem. Nie odkładając nawet na chwilę broni, wytarł sobie nos rękawem. Gdyby strzelba nie odstraszyła złodzieja, wizja zarażenia się grypą podziała na pewno. Mężczyzna w garniturze wsiadł do chevy’ego, zajął miejsce obok kierowcy. Elvis Infante pomachał dzieciakowi. Ruszył z hałasem godnym startującego concorde’a. Jadąc przez ciemne okolice, obaj patrzyli przed siebie. Miało się wrażenie, jakby zapuszczali się w głąb wioski zaatakowanej przez wirus Ebola: prędzej czy później przyjdzie ci tu umrzeć. – A ty, panie Nice Suit, pracujesz już dla Konklawe? – zapytał Elvis Infante, puszczając płytę Celso Piñi, akordeonowe wariacje rodem z Monterrey. – Ja? Nie, przecież znasz mnie, mam nowego szefa – odpowiedział oschle, tonem biurokraty wygłaszającego pouczenie podatkowe. – Too much chcesz zapłacić, facet, ale kim jest Elvis Infante, żeby coś ci doradzać? Nie, vato? Twoja kasa – powiedział, wjeżdżając w aleję z pasem zaśmieconego trawnika pośrodku, oświetloną wysokimi latarniami, wokół których wirowały ćmy. Kręciło się tam sporo kobiet, pojedynczo, w grupkach, samotnych, opierały się o wraki niegdyś będące samochodami, paliły i czekały na klientów. Czerwone auto zwolniło jak gepard czający się na ofiarę. Kobiety niespokojnie przemieściły się dalej, jakby ktoś wdepnął w gniazdo os. Elvis Infante zatrzymał się przy jednej z nich. Opuścił szybę. Ona rozejrzała się na boki, jakby w obawie przed zjawami kręcącymi się w ciemnościach. Pochyliła się nad autem. Była szczupła. Same mięśnie i kości, niewiele zostało na piersi. Tłustawe włosy opadały jej na ramiona. Długie rzęsy okalające zielonkawe oczy, tyle tylko zostało z niegdysiejszej urody. – Czego sobie życzysz, szefuniu? Idziemy na maksa? – zapytała. Elvis przyjrzał się jej i odwrócił w stronę zleceniodawcy. – Musisz zapytać o pozwolenie tego twojego gringo kumpla? Elvis capnął dziewczynę za ramię, zupełnie jak rekin szczęką. Wyprostował je i pokazał panu Nice Suit. – Ile sobie zapodałaś? Brałaś herę? – zapytał, pokazując liczne ślady po igle na jej skórze. Dziewczyna wiła się jak przydeptany wąż. – Puść ją – polecił mu pan Nice Suit. Latynos usłuchał. Dziewczyna poleciała tyłkiem na asfalt. Potem wstała i kilka razy kopnęła w oddalające się auto. – Nie nadaje się. Te lasie cały dzień się tylko szprycują. Ładują w siebie wszystko. Nie dadzą rady – burknął z irytacją. Spojrzał na nią w lusterku wstecznym. Pokazała mu środkowy palec, z sugestią, żeby go sobie wsadził w odbyt. – Nie miała ni w cholerę akcentu. Pewnie przeszła granicę dopiero parę miesięcy temu. Stuknięta laska, skończy w masowym grobie w Juárez. Fuck! Pan Nice Suit wskazał na coś palcem. Zupełnie jakby nie słyszał jego smętnego monologu. Nie za to mu płacił. Elvis uśmiechnął się na widok wybranki zleceniodawcy. Podjechał bliżej. Zanim się zatrzymał, błysnął złotymi zębami. – To Curlys. Znam ją. Pracowała dla mnie parę lat temu. Nie szprycuje się żadnym shitem. – Da radę? – zapytał pan Nice Suit. Elvis wzruszył ramionami i splunął na chodnik. Kobieta ruszyła w ich stronę, kołysząc biodrami. Była przy kości, na pewno w szkole wytykali ją palcami. Miała farbowane blond włosy. Twarz okrągłą, upstrzoną na policzkach zabawnymi piegami, wyglądała przez to jak niesforna uczennica, na którą nagle spadło trzydzieści parę lat. Kostium jej nie pomagał, niewielkie fałdki szukały sobie ujścia na zewnątrz. – Ej, Elvis! Gdzieś ty się podziewał? – zapytała kobieta z uśmiechem. Infante mrugnął do niej. Podniósł koszulę, odsłaniając bliznę biegnącą mu przez klatkę piersiową. – Ano tutaj, Curlys. W Szpitalu Ogólnym. Dwa dni w śpiączce – wyjaśnił. Pan Nice Suit zauważył, że tych dwoje się lubi. Kobieta w odpowiedzi zadarła kieckę, miała majtki z Hello Kitty i wyraźną bliznę na brzuchu. Elvis aż zagwizdał. Była ogromna, większa niż ta jego. – Ciachnęli cię, słonko? – Dzie tam! Cesarka. Dziewczynka, cztery kilogramy – wyjaśniła, opuszczając z powrotem spódnicę. Infante zaśmiał się. Złapał ją za rękę i wymamrotał jej do ucha: – Chcesz zarobić, Curlys? Ten tu obok, Hugo Boss, ma jedną robótkę. Nieźle płaci. Pan Nice Suit podał jej rękę i przywitał się uprzejmie. Kiedy ona odwzajemniła uścisk, uśmiechnął się szeroko. Prawie dostała orgazmu na ten widok. – Ale ja pracuję tylko z lifesaverami – powiedziała poważnie. Nice Suit skinął potakująco. Elvis również.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj